wtorek, 28 grudnia 2010

mikołaj SzaroCzarnej

My dorośli już nie wierzymy w mikołaja. A tu proszę! Mikołaj jest i wie, że ja jestem SzaroCzarna ;)
Wiecie, co od niego dostałam? No między innymi co, bo nie wymienię wszystkich prezentów :)
Dostałam...mikołaja. Ale nie-czerwonego. SZAREGO MIKOŁAJA!

kołnierz z lisa

Dzisiaj dostałam kartkę z życzeniami świątecznymi. Przyniósł ją pan listonosz. I nie chodzi o to, że jest już po Świętach, tylko o to, że mnie to zaskoczyło. Oczywiście bardzo miło :) Bo w dzisiejszych czasach to naprawdę rzadkość. Przeczytałam niedawno, że wysyłanie sms-ów to już bardzo konserwatywna forma składania życzeń, obecnie czyni się to przez Facebooka, więc co dopiero taka papierowa kartka w kopercie! Życzenia są od mojej koleżanki Eweliny, która, uważam, jest bardzo nowoczesna i podejrzewam, że konto na owym portalu również posiada. To ja jestem sto lat za Murzynami i pewnie założę sobie konto jak już wszystkim ten portal się znudzi. Ja to w ogóle jestem retro i vintage. Wzięło mnie ostatnio na lisa. Poszukuję uparcie albo samego kołnierza z lisa, albo kurtki wykończonej lisem. Tylko, że ten lis nie może mieć, broń Boże, głowy i nóg! Nie założę na siebie takiego, bo bym chyba opipiała jakbym czuła te łapki z pazurami na swoim ciele lub te czarne oczka i szpiczasty nosek! Brrr!
Musi być natomiast rudo-brązowy (bo czarnego już mam, dzisiaj zdobyłam!).
Niestety jest jeszcze jeden problem - nie mam tego lisa do czego założyć, ale to się będę później martwić :)

czwartek, 23 grudnia 2010

życzenia

Zawsze to samo. Gorączkowe przygotowania. Sprzątanie. Mycie okien. Pranie firanek i zasłon. Wymiatanie pajęczyn. Odkurzanie, prasowanie, wietrzenie, trzepanie, wyrzucanie, zamiatanie... Szał zakupów. Bieganina, krzątanina. Siatki, reklamówki, tobołki. 5 razy do sklepu w ciągu dwóch godzin. A to majonezu zabrakło, a to wędliny za mało. I picia nie starczy, cebuli już nie ma. Jeszcze to, jeszcze tamto... Choinka, stroiki, lampki, prezenty, paczuszki, życzenia...

Tym razem jest jakoś inaczej. Spokojnie, bez pośpiechu, bez stresu, bez gorączki. Choinka już dawno ubrana. I czeka. A ja zamiast patroszyć karpia, moczyć groch, piec sernik, czy lepić uszka - siedzę i piszę bloga... Niczym nastolatka. Ale w tym roku się ustawiłam :) Wigilia u teściów, pierwszy dzień Świąt u teściów, drugi u moich rodziców :)

Wszystkim, którzy czytają mojego bloga, życzę Wspaniałych Świąt, spędzonych w rodzinnej atmosferze, pełnych ciepła, radości i życzliwości. Życzę zdrowia i optymizmu, wiary i po prostu: Wszystkiego Dobrego!

czwartek, 16 grudnia 2010

Kontynuując to, co ostatnio napisałam, ciśnie mi się na usta pytanie: Co komu z tych stosów torebek z sh, co z tych szmatek zalegających w szafach, co z tych kilkuset wpisów na Facebooku, co z tych stanowisk, układów, pieniędzy, czy wakacji, kiedy życie nagle zaskakuje i następuje nieprzewidziany zwrot akcji? I kiedy nie możemy zrobić nic, tylko czekać. Nic, tylko mieć nadzieję. To, co już przeżyliśmy, to, czego doznaliśmy, to, co zobaczyliśmy i to, co posiadamy, owszem, jest nasze, ale w takich sytuacjach oddalibyśmy to wszystko bez zastanowienia, bez mrugnięcia oka. Wszystko za zdrowie. Wszystko za życie.
Moja Inezka zapytała ostatnio: "Mamo, wiesz, jaka jest moja lista wrogów?". Ja mówię: "No nie wiem, to jaka?".
"A więc: na pierwszym miejscu - choroba; na drugim - wirusy; na trzecim - źli ludzie; na czwartym - zło; na piątym -pająki. Nie, w sumie pająki to nie, bo one jedzą muchy, które mnie zawsze strasznie gryzą, więc pająki nie. Na piątym miejscu moich wrogów są...dinozaury. Bo one jedzą ludzi".
Moja lista wrogów zaczyna się podobnie...

sobota, 11 grudnia 2010

Życie jest przewrotne

...
W pewien sobotni poranek jedziemy z Karoliną do Brzeszcz. Po co? No przecież w całej okolicy to właśnie tam jest największa tania odzież. A my, wielkie zwolenniczki zakupów w second handach, ominąć tego miejsca nie możemy. Jedziemy więc wcześnie, aby trafić na najświeższy towar :) Drogą jak zwykle plotkujemy, gadamy o życiu, gadamy o naszych facetach. W końcu to bracia. Są podobni nie tylko pod względem wizualnym, ale te ich charakterki!
Mija jakiś czas. Jest niedziela, tydzień temu. Druga tura wyborów samorządowych. Do Inezy przychodzi Mikołaj. Niejeden nawet. Gramy rodzinnie w scrable (prezent od Mikołaja). Czekamy na wyniki wyborów. W nocy dzwoni telefon. Tata Karoliny został Prezydentem Oświęcimia! Szok. Niedowierzanie. Wielka radość. Po północy siedzimy już z córką prezydenta :) Pijemy drinki (ja nie, bo rano do pracy...), snujemy plany... Teraz już nie będziemy razem jeździć do tanich. Paparazzi czyha ;) No ja mogę! I nie muszę zakładać wielkich okularów i czap jak celebryci.
Gadamy prawie do trzeciej rano.
Mija kilka dni. Są wypełnione. Poniedziałek zleciał, nawet nie wiem kiedy, we wtorek byłam na planie pewnego clipu, w środę po kolejnego Mikołaja w Chełmku, w czwartek odwiedziła nas bratowa Przemka.
I w nocy telefon.
Tata Karoliny jest w szpitalu. To zawał.
Znowu szok. Niedowierzanie. I wielki smutek.
Wczoraj nie otrzymaliśmy dobrych wiadomości.
Dzisiaj jest sobota. Chaos w głowie.
...
Brzmi jak scenariusz filmu.
Tylko, że nie siedzę w czerwonym fotelu z popcornem w kubełku.
To życie.
Czekam na szczęśliwy happy end.

sobota, 4 grudnia 2010

Na zdrowie!

W tamtą niedzielę po południu pojechaliśmy do moich rodziców. Już nie mają kota... Pusia wróciła na stare śmieci. Mój tata denerwował się strasznie, bo kotek zamiast wylegiwać się całymi dniami na tapczanie, czy parapecie, pozwalając się równocześnie głaskać, szalał nocą, biegał, drapał, a w dzień jadł i spał. Stasiu nie tak to sobie wyobrażał i kota oddał :)
Szykując się do wyjścia, pomyślałam sobie, że skoro wskoczę do auta pod domem, a wyjdę z niego tuż pod blokiem rodziców, to nikt nie będzie mnie widział i ... założyłam legginsy :) Nie przewidziałam jednak, że wracając, zatrzymamy się w galerii oświęcimskiej oraz że odwiedzimy teściów - u których będą bracia Przemka ze swoimi partnerkami :)
Przeżyłam to wszystko jakoś, zasłaniając się albo kozakami za kolano, albo długim golfem :) Moja Inezka stwierdziła, że wyglądam super i powinnam wystąpić w Top Model... Dzieci są fajne!

Co do zimy, to zadomowiła się chyba na dobre. Śniegu nawaliło, a dzisiaj mróz okropny. Z moim teściem umilamy sobie ten zimowy czas, ale nie chodzi tu o samą przyjemność. Nadrzędnym celem jest zdrowie! Dlatego od jakiegoś czasu prowadzimy kurację leczniczą. W miarę systematycznie, wieczorami, delektujemy się cynamonówką lub anyżówką. Wszystko to pijemy oczywiście bądź dla odkażenia organizmu, bądź rozgrzania, bądź też na lepsze trawienie :)
Polecam!

niedziela, 28 listopada 2010

Hu! Hu! Ha! Nasza zima zła

Na dworze biało. Termometry pokazują ujemną temperaturę. Prognozy pogody na najbliższe dni mówią o dalszych opadach śniegu. Jak ja nie cierpię zimy! Mam wrażenie, że całkiem niedawno pisałam o chowaniu czapek, szalików i wszystkich pozostałych zimowych akcesoriów, a tymczasem (dokładnie to wczoraj) wszystko wynosiłam z powrotem. Wlazłam do swojej mini garderoby, upychając w niej kurteczki, baletki, apaszki, a wynosząc kozaki i pozostałe, niezbędne zimą, okrycia: grzbietu, szyi i głowy. Na samą myśl o białym puchu, skrzeczącym mrozie, czerwonym nosie, zamarzniętych szybach, które trzeba skrobać - dostaję gęsiej skóry. Mój Przemek, widząc u mnie całe ciało w tych śmiesznych chrostkach (która robi się również z innych powodów), zawsze woła Inezkę i mówi: "Patrz Inez, mamie zaraz będą rosły pióra!" :)
Na pocieszenie się myślę o Świętach, Wigilii, choince, Sylwestrze... Innych zalet nie dostrzegam.

czwartek, 25 listopada 2010

Polityka nigdy mnie nie pociągała. Jednak ostatnimi czasy co nieco zainteresowałam się sprawami politycznymi, ale tylko w zakresie lokalnym. Wynika to poniekąd z osobistych powodów. Podejrzewam również, że intensywność mego zainteresowania takimi zagadnieniami z czasem będzie maleć. Póki co, w niedzielę wybrałam się na wybory samorządowe i oddałam swój głos na jednego z kandydatów na wójta oraz na radnych, dając tym samym wyraz mego zaangażowania w sprawy społeczno-polityczne oraz spełniając obywatelski obowiązek. "Wszyscy bowiem jesteśmy odpowiedzialni za przyszłość naszej Gminy" - jak ładnie ujęła to zwyciężczyni wyborów, która przejmie stery w Gminie Oświęcim.
Poza tym wszystko po staremu. Nic się nie zmieniło. Jak mówi moja córka: "Mamo, ty to najbardziej na świecie lubisz kawę, frytki, M jak Miłość, czarny kolor i michałki w białej czekoladzie. Ale najbardziej na świecie kochasz mnie".
Wszystko się zgadza :)

czwartek, 18 listopada 2010

"Idź przez życie tak, aby ślady twoich stóp przetrwały cię" Jan Chrapek

Ostatnio powiało jakimś grobem na tym moim blogu... Ale taki smętny ten listopad...
Pamiętam jak bardzo nie chciałam, żeby nasz ślub z Przemkiem odbył się w tym właśnie miesiącu. Nie jestem przesądna, nie chodziło o literę "r" w nazwie, czy o jej brak, tak po prostu... Na szczęście wszystko udało się sprawnie załatwić i na ślubnym kobiercu stanęliśmy dokładnie w rocznicę naszego zapoznania się, czyli 25 października :)
Od tego czasu już kilka wiosen minęło. Przemek zapuścił brzuch, ja włosy (na głowie oczywiście). A Inez pewnie niedługo przedstawi nam swojego kawalera.
Leci ten czas jak zwariowany, nie wolno go więc marnować. Trzeba wykorzystać każdy dzień w 100%.
"Trzeba marzyć tak, jakby się miało żyć całą wieczność i żyć tak, jakby się miało umrzeć jutro" James Dean

wtorek, 9 listopada 2010

"Szczęście i nieszczęście człowieka jest po większej części jego własnym dziełem" John Locke

W życiu bywa różnie. To wiemy wszyscy. I często nie jesteśmy z tego powodu zadowoleni. Czyżby częściej bywało gorzej niż lepiej?
Niejednokrotnie patrzymy na swoje szczęście przez pryzmat tego, co posiadamy, co osiągnęliśmy, ile tego mamy. A przecież najważniejsze jest WNĘTRZE. Nasze uczucia, wyznawane wartości, drugi człowiek. Przyjaźń, miłość, rodzina, wolność... Każdy ma swoją hierarchię wartości i każdy może co innego stawiać na pierwszym miejscu. Ale każdy ma prawo do szczęścia.
Niestety zdarza się, że czujemy się nieszczęśliwi. Powodów jest mnóstwo. Przecież w życiu bywa różnie.
Ktoś bliski może nas zdradzić, oszukać.
Ktoś bliski może nas zostawić.
Czujemy się samotni.
Czujemy się niespełnieni.
Czujemy się niepotrzebni, nie możemy znaleźć swojego miejsca.
Ktoś może nas błędnie osądzić i każde tłumaczenie z naszej strony jeszcze pogarsza sprawę.
Ktoś może nas nie szanować.
Przeżywamy niespełnioną miłość.
Czujemy się zagubieni.
Straciliśmy przyjaciela...
I tak dalej...
Bo w życiu bywa różnie: kwadratowo i podłużnie.

niedziela, 7 listopada 2010

łikend

W weekendy pozwalam sobie na odrobinę szaleństwa, które nazywa się: spanie. Uwielbiam długo spać. Potem oczywiście narzekam, że niepotrzebnie tyle spałam, bo brakuje mi czasu na wszystko, co zaplanowałam. Bywa, że kiedy większość osób przeżuwa o 12.00 niedzielny obiad, my kończymy poranną kawę :)
Wczoraj jednak nie mogłam sobie pozwolić na leniuchowanie, ponieważ miał do nas przyjechać pan serwisant. Mój Przemek wychodząc rano z domu, ostrzegł mnie, że pan na pewno zaraz przyjedzie (powiedział przecież, że będzie jak tylko się wyśpi). Zwlekłam się więc szybko, przemyłam oko, ubrałam dresioki, zaparzyłam kawę w ekspresie i czekałam na pana od pieca. Czekałam tak do...12.30... Okazuje się więc, że nie tylko ja pozwalam sobie na szaleństwo pt.: "Długie spanie w weekend", ale inni również. Dzień miałam więc jakiś taki rozleziony, a z czynności, które zamierzałam wykonać, niewiele udało mi się wdrożyć w życie.
Za to dzisiaj zaszalałam. O której wstałam - wstyd się przyznać :)

czwartek, 4 listopada 2010

Pusia

Tego bym się nie spodziewała: mój tata ma kota. Oczywiście razem z mamą. Ja jeszcze go nie widziałam. Podobno zwykły dachowiec. Kot jest płci żeńskiej i jest leniwy. Na razie nazywa się Pusia. Jestem zaskoczona, bo nigdy nie mieliśmy zwierząt w domu. No cóż. Świat się zmienia. Ludzie też. Kto jeszcze ma kota i jak się nazywa - przemilczę :)

niedziela, 31 października 2010

Wczoraj byliśmy u świeżo upieczonych małżonków: Elwiry i Pawła na parapetówie. Mój drugi szwagier (ten od bułgarskiej opalenizny, po której ślad już dawno zaginął) zapytał mnie, gdzie mam swoje czarne legginsy. Jest więc z moim blogiem na bieżąco.
Na znanym wszystkim, którzy się edukowali, portalu społecznościowym, moja koleżanka ze studiów napisała mi, że przynajmniej dzięki moim wpisom dowie się, co u mnie słychać, bo inaczej nic by nie wiedziała. Zaszyłam się na wsi i nawet nie dzwonię. Na gg też mnie nie ma, więc nie można ze mną poplotkować (to prawda, na gadu nie siedzę, bo nie mam swojego laptopa; podczas wrześniowej burzy laptop wysiadł - piorun, zwarcie, dymy i podobno nie da się go reaktywować). Ewela też więc czyta mojego bloga.
Jest jeszcze kilka (przynajmniej kilka!) osób, które go śledzą. Wiem, bo mi mówią. Wiem, bo mi piszą maile.
Ja się więc pytam, dlaczego nikt nie komentuje moich wpisów?? Dlaczego nikt mnie nie chwali, nie krytykuje?? Ja się "zapytowywuję": Dlaczego?
I cierpliwie czekam :)

piątek, 29 października 2010

sławna aga

Będę sławna. Nieważne, czy za sprawą stoiska z marchewką, czy za sprawą ciucholandów, czy dzięki galerii z "klimatem", herbatą i antykami. Po prostu: będę sławna. Tak powiedziała Ala G. I podarowała mi czarne legginsy.
Skoro ja ciągle narzekam na swoje grube łydki, to będę (lub już jestem) tak przez wszystkich odbierana. A kiedy będę już sławna (a będę), to wszyscy się o nich dowiedzą. Aha, to TA Aga z TYMI grubymi łydkami. To TA, od TYCH baleronów.
Mam to zmienić. Nie gadać już tyle. I chodzić w sukienkach, i chodzić w spódnicach, i chodzić w legginsach.
Ali wysłuchałam. Legginsy odebrałam. I z jednym się zgadzam (bo ja z natury ugodowa jestem:)) - będę sławna!

poniedziałek, 25 października 2010

7 lat razem

Nie mogę dzisiaj nic nie napisać, bo dzień dzisiejszy jest dla mnie szczególny. Mija właśnie siódma rocznica mojego ślubu z Przemkiem :) Moja szwagierka zawsze powtarza na imprezach rodzinnych, że uwielbia nas razem jako małżeństwo. To naprawdę wielki komplement. Myślę, że faktycznie jesteśmy zgrani. Dwa otwarte, żywiołowe, towarzyskie, uparte, wymagające, z poczuciem humoru, zbierające rupiecie i z prawem jazdy kat. B, kochające się nawzajem Wodniki :)
Ja, kiedy się złoszczę na Przemka, mówię mu (oczywiście chcąc mu dogryźć na całego): "Jaki Ty jesteś brzydki!". On, wyluzowany, roześmiany, odpowiada mi na to: " Znalazła się... Miss Chełmka...". Tym sposobem cała złość mi przechodzi. Jak mogłam za niego nie wyjść?

wtorek, 19 października 2010

Pigułka

Ostatnio napisałam, że mogłabym sprzedawać ciuchy, wcześniej pieprzyłam coś o marchewkach, a na początku była jakaś galeryjka. A jeszcze ponadto, to przecież coś zawodowo robię. Istny jarmark. Można się pogubić.
Postanowiłam więc uporządkować te wszystkie profesje i podać wiadomości o nich w tzw. pigułce. Choć nie wiem, czy w moim wydaniu jest to w ogóle możliwe, bo przecież moje opowieści są, według większości moich znajomych (szczególnie płci męskiej), jak telenowele wenezuelskie.
Odcinek 675:
- Eduardo!
- Margarita!
- Och, Eduardo!
- Nic nie mów Margarito!
- Ależ Eduardo?
- Pozwól mi moja najdroższa...
- Ale...
- Proszę...
- Eduardo! Przecież nie może nas zobaczyć Juan Carlos Lopez de Rodriquez!
- Nie bój się najdroższa, pilnuje nas Julio Miquel Hernadez Mendoza!
I tak dalej, itd. A do pocałunku, który jest sednem wszystkiego, dochodzi w odcinku 679 :)

Ale spróbuję. Przechodzę do rzeczy. Oto pigułka :)

1. W szkole podstawowej jako mała, pulchna dziewczynka marzyłam, żeby zostać panią nauczycielką lub panią profesor matematyki. Ten przedmiot zawsze był moją mocną stroną. Wyobrażałam więc sobie, że będę nauczać mnożenia, dzielenia, prawdopodobieństwa, pochodnych i wielu innych matematycznych działań i funkcji.
Marzenie to jednak z czasem umarło. Na pewno umarło, bo już nigdy więcej nie chciałam być żadną nauczycielką, niczego tłumaczyć i nikogo kształcić.

2. Kończąc edukację w szkole podstawowej, miałam już inny, bardzo klarowny obraz swojej zawodowej przyszłości. Otóż widziałam siebie jako... sprzedawczynię w sklepie mięsnym :) Moja postura, krótkie paznokcie i umysł matematyczny (wiecie: 4 kiełbasy, 2 salcesony, 30 dag krakowskiej, 2 porcje rosołowe, kilo żołądków...) idealnie mi pasowały. Biały fartuch umazany na czerwono, długopis za uchem i tasak w ręku.

3. Aby nie zmarnować szansy bycia znaną w całym mieście rzeźniczką z mięsnego (kto wie, może z czasem firmowego) sklepu "AGA", wybrałam się do liceum ekonomicznego.
Tu jednak moja wizja znowu została zmącona. Zaczęły wyłazić jakieś ukryte ambicje, pojawił się bardziej dojrzały punkt widzenia, myślenia, miałam nowe pragnienia, nowe marzenia. Pomału wyłaniał się obraz świetlanej kariery: wysokie stanowisko w wielkiej korporacji (sekretarka, księgowa, kadrowa, manager, zastępca, dyrektor, pani prezes...).
Bardzo lubiłam te wszystkie ekonomie, ekonomiki, finanse, rachunkowość...

Ale nie wiedzieć dlaczego, ciągnęło mnie również w stronę literatury, poezji, rymów, fraszek... Niby ścisły umysł, a jednak takie zainteresowania... Niezobowiązująco i bez przymusu, zrobiłyśmy z kilkoma dziewczynami jakieś przedstawienia, skecze i spektakle. Po jednym z nich podszedł do mnie pan dyrektor szkoły i stwierdził, że ja się chyba pomyliłam z tą ekonomią. Minęłam z powołaniem... No masz babo placek!
Myślisz, że wszystko jest poukładane w twojej główce, że wszystko zaplanowane, a tu pyk! i cały plan zburzony. To był właśnie czas, kiedy przesiadywałyśmy w galeryjce oświęcimskiej. To był TEN czas, kiedy snułyśmy z Kachą plany o naszej galerii, pełnej staroci, antyków... To był czas, kiedy widziałam siebie na deskach teatru... (najczęściej jako złą wiedźmę, macochę, czarownicę, baba jagę)...

4. Oczywiście nie mogłam nic zrobić, wycofać się. Byłam już na końcu trzeciej klasy. Za rok matura i wybór. Poważny wybór: co dalej?
Maturę z polskiego i z wciąż kochanej przeze mnie matematyki zdałam pięknie na dwie piątki. Po maturze miałam więc dylemat. Rozum pchał mnie na studia ekonomiczne, a serce w stronę aktorstwa i teatru.
Kierując się trzeźwym patrzeniem na ówczesny świat, wybrałam ekonomię. W dodatku przytrafiło mi się coś, co w 100 procentach potwierdziło słuszność mojej decyzji. Otóż idąc z Akademii Ekonomicznej w Katowicach (byłyśmy tam po papiery), wpadła mi w ręce ulotka. Ktoś na chodniku po prostu mi ją wcisnął do ręki. Myślałam, że to reklama jakiejś restauracji chińskiej, czy nowego sklepu, ale nie. To była reklama eksternistycznej szkoły aktorskiej! Oczywiście jednym tchem przeczytałam wszystko i... już nigdy więcej na poważnie nie traktowałam swoich wymysłów o aktorstwie. Dlaczego? Otóż na egzamin należało przygotować recytację prozy takiej i takiej, poezji siakiej i owakiej, zaśpiewać coś tam i ... zatańczyć w OBCISŁYM STROJU BALETOWYM ORAZ BALETKACH! Oczywiście dla mnie porażka.

5. Skończyłam administrację publiczną, potem ekonomię. Będąc na studiach, zaczęłam pracować i pracy nigdy nie zmieniłam.
Mając już swoje pieniądze, mogłam sobie pozwolić na kupno jakiegoś ciucha. I to kupowanie wlazło mi w krew. I wyleźć nie chce (obieg zamknięty:)) Ciuchów mam niezliczoną ilość i chyba jestem kopnięta. Na pewno jestem (oczywiście tylko pod tym względem). Stąd pomysł, że mogłabym sprzedawać ubrania, bo na to wydaję najwięcej pieniędzy. "Kupciuszek" :)

6. A marchewki? Na nie przyjdzie odpowiednia pora. Teraz jest za zimno :)

niedziela, 17 października 2010

Przeczytałam dzisiaj w gazecie "Twój Styl" takie zdanie: "Amerykanie mówią, że każdy powinien wykonywać zawód związany z tym, na co wydaje najwięcej pieniędzy". Hm... Myślę, że w bardzo wielu przypadkach to święta prawda. Ale jeżeli tak, to ja powinnam sprzedawać w jakimś butiku, sklepiku, second handzie, być dziennikarką modową, projektantem albo mieć własny sklep z ciuchami (nowymi, ekskluzywnymi lub na wagę, czy vintage). Chyba to ostatnie zajęcie byłoby dla mnie najodpowiedniejsze. Ale wtedy, według mojego męża, na pewno bylibyśmy bez grosza, za to z pękającymi w szwach, szafami.
Świat ciucholandów, szperaczy, secondhandów i lumpeksów jest mi bardzo bliski. Niespecjalnie się z tym ukrywam, bo to według mnie żaden wstyd. Wiele kobiet uwielbia buszować po takich sklepach, aby znaleźć oryginalne i jedyne w swoim rodzaju ubrania i dodatki. Pamiętam jak w liceum większość moich koleżanek chodziła w firmowych dżinsowych koszulach czy bluzach "tutifrutti". Ja natomiast kombinowałam na różne sposoby, odwiedzając odległe nawet szperacze (wyprawa czerwonym autobusem w sobotę...), żeby wyłowić jakąś perełkę i za nieduże pieniądze być właścicielką "nowej" bluzki. Dżinsową koszulę też w końcu miałam. Dostałam ją na 18-ste urodziny - złożyło się na nią 6 koleżanek! Tania nie była :)
Po latach, na spotkaniu klasowym, usłyszałam od dziewczyn, że one mi zazdrościły tego indywidualnego stylu i nawet tych rozciągniętych swetrów, czy skórzanych marynarek, ale jakże niepowtarzalnych i jedynych.
Teraz też mam swoje ulubione rzeczy (ciągle wyglądam tak samo, więc można stwierdzić, że to MÓJ styl) i niezmiennie od dłuższego czasu nakładam na siebie tylko czarne, szare, granatowe i fioletowe rzeczy (zresztą o tym pisałam już na początku, miał to być blog modowy, ale z tej racji, że byłby na pewno nudzący, stał się blogiem hm... życiowym?). Będąc więc ostatnio w naszej oświęcimskiej galerii na Niwie (wyskoczymy tak czasem z Inezką, połazić, pooglądać), postanowiłam przymierzyć szare, dzianinowe legginsy (które zresztą widziałam w czarnej wersji na nogach Alicji) i znowu potwierdziłam swoją tezę: mam łydki jak okrągłe balerony. Biedna pani sprzedawczyni, widząc mnie w tych obciślokach, nie wiedziała jak ten widok skomentować (poprosiłam ją bowiem o radę, no bo kogo?). Zmieszała się trochę, coś tam wybełkotała, że nie jest najgorzej i uciekła za ladę. Bo niestety, szału ni ma...

piątek, 15 października 2010

fura, komóra i zimny łokieć

Zadzwoniła dzisiaj do mnie moja mama (to żadna nowość, bo mama dzwoni do mnie codziennie:)) i po wszystkich standardowych pytaniach: jak mała? co w przedszkolu? a co u Przemka? jadłaś obiad? itd., itp. powiedziała mi, co dudnili w wiadomościach ("bo Ty Agusiu pewnie nie oglądasz wiadomości..."). Otóż podobno jakaś pani rozmawiała przez telefon komórkowy, który miała podłączony do ładowarki. Było jakieś spięcie i została porażona prądem, przeleżała nieprzytomna ponad 4 dni... Powiem szczerze, że trochę mnie ta wiadomość zmroziła, wziąwszy pod uwagę, że ja ładuję telefon codziennie i codziennie gadam przez niego "na kablu" I to naprawdę sporo... Wiadomo, że nie wszędzie są spięcia, ale muszę być ostrożna... I Wy też bądźcie!

czwartek, 14 października 2010

szaroczarny esej o niczym

Moja najukochańsza przyjaciółka Ania zarzuciła mi dzisiaj, że JA - za rzadko zaglądam na swojego bloga, a ONA - zagląda na niego codziennie! Z kolei moja ulubiona twórczyni makijażu stwierdziła kiedyś, że jest nienasycona moim pisaniem, a ostatnio dodała, że muszę coś z tym zrobić! Mój ulubiony kolega (podobno najprzystojniejszy w całym powiecie oświęcimskim:)) stwierdził, że nawet go ten blog wciąga (szczególnie, gdy piszę np. o cyckach).
Myślę więc sobie, że gdybym ich wszystkich posłuchała i pisała tu codziennie, to albo powstałby "szaroczarny esej o niczym", albo wszyscy czytający mieliby mnie dość w realu. Hm...

środa, 13 października 2010

Kiedyś wymyśliłam sobie w głowie, że jedną ścianę w kuchni chcę mieć wyłożoną białą cegłą. Mój mąż (który twierdzi, że co sobie ubzduram, to mam; ale to oczywiście nieprawda) wyłożył mi TĄ ścianę TĄ białą cegłą :) Teraz on (który jak sobie coś upieprzy w głowie, to ma to zrobione; i to jest prawda) ubzdurał sobie, że wyłoży jeszcze jedną ścianę, ponieważ zostało tej cegły ze dwa pudełka. W poniedziałek wyłożył może 1/3 ściany i ... cegły brakło. Niestety cegła "wanilia retro" jest na zamówienie. Więc czekamy. I mieszkamy w nieporządku.
Mam zdjęte żaluzje z okna (sąsiedzi mogą zobaczyć, co jem na śniadanie i ile łyżeczek Przemek słodzi herbatę) i wszędzie pył i kurz, który ścieram, i bajzel, którego nienawidzę.
Jestem osobą, która nie cierpi bałaganu i bardzo nie lubi niedokończonych spraw. Tyczy się to również relacji międzyludzkich - nigdy nie lubiłam niedomówień, czy niewyjaśnionych sytuacji. Czasem bywam upierdliwa, drążąc jakiś temat lub wałkując w kółko to samo.
Nie robię więc teraz generalnego sprzątania, bo jak dojdą te pudełka z tą waniliową cegłą, to dopiero będzie burdel i kurzem pokryje się wszystko w domu.

niedziela, 10 października 2010

10.10.2010

Dzisiaj w Stanach ślub wzięło ponad 300 tyś. par. Mam nadzieję, że nie pobrali się tylko z powodu wyjątkowej daty... Zresztą, co mi do tego. My z Przemkiem niedługo będziemy obchodzić 7 rocznicę ślubu (podobno jak się przeżyje razem 7 lat, to już żaden kryzys nie grozi:))
Pogoda dzisiaj wyśmienita. Byliśmy z moimi rodzicami w Limanowej i okolicach. Miejsce wspaniałe, czyste powietrze, spokój, cisza... Jak byłam mała, co roku spędzałam tam wakacje. Potem w wypracowaniu na języku polskim dzieci opisywały wakacje zagranicą, spędzone na obozach, nad morzem, a ja w kółko to samo (oczywiście ubarwiałam opisy, bo wtedy nie chciałam się przyznać, że np. deptałam siano w stodole...). Człowiek docenia pewne rzeczy dopiero po czasie. Albo kiedy ich zabraknie, albo kiedy zmądrzeje. Teraz wiele bym oddała, żeby spędzić takie beztroskie wakacje: wylegiwać się na kocu pod drzewem, zajadając ostrężyny z cukrem, czy siedzieć na studni, słuchając świerszczy... Ach, to były czasy... Mleko prosto od krowy, maliny prosto z krzaka, jagody z lasu, woda ze studni... Piękne wspomnienia. Dobrze, że są :)

wtorek, 5 października 2010

I już październik. Mam wrażenie, że czas biegnie szybciej niż kiedyś. Może to tak się dzieje po trzydziestce? :) A może to bierze się stąd, że wiecznie coś trzeba zrobić, załatwić, zadzwonić, ułożyć, przełożyć, że brakuje czasu na dłuższy oddech, na książkę, na ciepłe kakao... Na wino, na kino, rozmowę...
Ale przed nami zima (fe! najmniej lubiana przeze mnie pora roku) i długie wieczory w domowych pieleszach. Jest szansa, że czas trochę zwolni i wypiję kakao przy dobrej pozycji...książkowej :)

Bo tak na marginesie - to, że nie należę do fanatyków sportów zimowych (letnich zresztą też) i że śmigać na nartach, czy gibać się na łyżwach nie będę - każdy, kto zdążył mnie trochę poznać, już wie. A to jak na wf-ie w podstawówce wlazłam pod ławkę (bo nam się Pani kazała czołgać i przełazić pod ławkami) i utknęłam w niej na dobre (zahaczając cyckami, brzuchem lub pupą... wszystko było sporych rozmiarów...), to też już pewnie każdy słyszał. No właśnie.

wtorek, 28 września 2010

Nie jestem gwiazdą rocka (popu, dance, czy hip-hopu), nie jestem zapaloną podróżniczką (np. wyprawa dookoła świata, rejsy morskie po najciekawszych zakątkach Morza Śródziemnego, wyprawa rowerowa do Chin, wspinaczka na Kilimandżaro), nie jestem aktorką, modelką, reżyserem, nie jestem sportowcem, naukowcem, politykiem, nie jestem śpiewaczką operową, nadzwyczajną miłośniczką zwierząt, ani też politykiem, dziennikarką czy znaną autorką (choćby bloga).
Życie nie dostarcza mi więc tylu nadzwyczajnych atrakcji, o których mogłabym codziennie pisać. To, że w sobotę miałam ogórkową, a w niedzielę rosół, to chyba za mało :) Dlatego zaglądam tu niezbyt często. Ale o wszystkich ważnych wydarzeniach oczywiście piszę :) Muszę więc tylko nadmienić (choć ta sprawa w zasadzie zdominowała moje ostatnie dni, a nawet miesiące), że mój biznes plan ostatecznie nie zakwalifikował się i że żadnych funduszy unijnych nie dostanę. Piszę o tym tu lekko, choć na duszy mi bardzo ciężko. Ale nie chcę po raz kolejny używać niereformowalnych słów i tracić nerwów. Za dużo się już nableblałam na ten temat. W życiu są ważniejsze rzeczy! A o tym już przecież pisałam :)

sobota, 18 września 2010

ale przerwa...

Mój kolega ma rację - zaniedbuję mojego bloga... Ostatnio pisałam o weselu, a tu już dwa tygodnie minęły... Ale tak naprawdę, to przez te dwa tygodnie nic mnie specjalnego nie spotkało. W moje życie wdarła się już lekka melancholia jesienna. Jest jakoś monotonnie, monotematycznie... W sumie głowę mam zapełnioną różnymi myślami, przemyśleniami, wnioskami, pomysłami, ale wydobycie ich na zewnątrz i mówienie o nich głośno, będzie jeszcze zbyt chaotyczne... I jeszcze ciągle te "marchewki" nie dają mi spokoju... Na razie wszystko jest takie szaro-czarne...
Wiem, wiem - głowa do góry, pozytywne myślenie, trzeba wszystko przyjąć na klatę!
Aha, portrety, które opisałam, sprawdziły się w 100%. No może nie dodałam (bo nie przewidziałam), że moje łydki ostatecznie zostały zapakowane w czarne rajtki, co by wyszczupliły je nieco... (nie, tak naprawdę, to było już chłodno i nawet kropił deszcz). No i jeszcze muszę wspomnieć, że moja twarz została pokryta profesjonalnym makijażem wykonanym przez styliskę-perfekcjonistkę: Alę G. Dzięki temu każdy patrzył mi w oczy, a nie na nogi w kształcie baleronów wielkanocnych.

piątek, 3 września 2010

jutro wesele (WESELEJ)

Czy suma sukcesów danego człowieka jest zawsze równa sumie jego porażek? Czy ilość sukcesów pomnożona przez ich siłę (potęgę, wielkość, zakres) jest równa iloczynowi ilości i wielkości porażek?
Np. osiągnęłam ogroooomny sukces, to czas na ogroooomną porażkę (ewentualnie kilka mniejszych porażek)?
Dostałam parę porządnych kopniaków w tyłek, to teraz czas na pasmo sukcesów?
Podobno.
Wierzę więc mocno, że po złym przychodzi dobre.
Muszę mieć siłę, żeby porażkę przekuć w złoto :)

A tymczasem jutro idę na wesele do brata Przemka - Pawła, który po x-czasie wreszcie się żeni.
Portret Pani Młodej: urocza, roześmiana blondynka w pięknej białej sukni, z długim welonem, zapatrzona swymi niebieskimi oczyma w mężczyznę swojego życia powie drżącym głosem "Tak".
Portret drugiej (przyszłej) bratowej: długowłosa szatynko-blondynka, z nogami modelki, talią osy, bułgarską opalenizną (wczoraj wróciła z Bułgarii...) i w modnej kreacji, podkreślającej wszystkie walory urody przy boku mego szwagra również z bułgarską opalenizną.
Portret mój: dojrzała 30-stka z mopem na głowie, krótkimi jak zwykle paznokciami (bo się właśnie w tym kuźwa tygodniu złamały cztery!!!), niemodnej sukience bombce, z równie bombkowatymi łydkami, o cerze w kolorze waty cukrowej (która na swych szpilkach ledwo dożyje szampana na sali), przy boku mężczyzny swego życia, któremu na pewno wykrzyczy: "Przemek, nie pij więcej, bo idę do domu!".
:):):)

wtorek, 24 sierpnia 2010

"Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz" J. Kochanowski

Oczywiście najważniejszy jest sam fakt, że jesteśmy, że istniejemy. To nie podlega dyskusji. To zostawiam bez oceny.
Co więc jest najważniejsze w życiu?
Zdrowie.
Zakładam, że mam tyle kasy, że właśnie poleciałam sobie na wyspy jakieś tam, np. BuenosPalmasBananos. Leżę zjarana na gorącej plaży na brzegu lazurowego oceanu i nagle dostaję ataku kolki nerkowej. I?? I gówno mi z tego oceanu, z tych drinków z parasolkami i z czekoladowej opalenizny! Jak mnie skręca z bólu, niczym porodowego, tyle, że nie ma takiego happy endu (jak przy porodzie).
Albo: wybrałam się z 100000000000 zł na zakupy do ekskluzywnych butików. I właśnie przymierzam czerwone szpilki, kiedy dopada mnie dławiąco-duszący kaszel połączony z dreszczami i innymi dolegliwościami. I?? Mam w du... całe szpilki i szmaty z Dolczegabana!
Albo: przede mną wieczór z przystojnym brunetem, kolacja i dziki s..s (oczywiście zakładając , że nie mam męża!). Jestem prawie gotowa do wyjścia i... dostaję makabrycznego bólu ucha i dwóch zębów. I?? I pal licho z brunetem i upojnym s....m!
To i tak takie mało drastyczne przypadki. Bywa przecież zdecydowanie gorzej. Wiem to.

środa, 11 sierpnia 2010

Agnieszka Ch.

Znowu zrobiłam sobie wakacje od bloga. Ale mój podły ostatnio humor nie sprzyjał pisaniu o sratach-tatch, o których przeważnie piszę. W zasadzie żadnych niusów nie ma. Chociaż...
Moja Kasia z Deutschlandu urodziła córeczkę. A druga moja Kasia (z Chełmka) była u mnie w ostatnią sobotę. Wypiłyśmy wino, wspominając przy tym nasze wspólne imprezy, wybryki, ekscesy i inne głupkowate (z dzisiejszej perspektywy) pomysły.
Niewygodnie mi się pisze, bo po raz pierwszy zapuściłam moje koślawe paznokcie. I w sumie nie są już takimi kwadraciokami, nabrały przyzwoitego kształtu i koloru (wymalowałam je na ciemne bordo). Jestem jeszcze umówiona na manicure (też pierwszy raz w życiu...). Ale to dopiero tuż przed weselem Pawła i Elwiry. I oczywiście idę do fryzjera. To konieczne.
Bowiem ostatnio usłyszałam jak dwie dziewczyny mówiły, że wyglądam jak Chylińska :)

niedziela, 25 lipca 2010

leniwa niedziela

Cały tydzień (zresztą nie tylko ostatni) słońce prażyło niemiłosiernie. A dzisiaj, kiedy mogłabym sobie pozwolić na błogie leniuchowanie na kocu i korzystać z promyków, by nadać swojej porcelanowej skórze chociażby różowego koloru, słońca BRAK. Mało tego, dzisiaj na pewno już się nie pokaże. Będę więc nadal córką młynarza z cerą w kolorze mąki poznańskiej.
W zeszłą niedzielę było podobnie. Po całym tygodniu upałów przyszło ochłodzenie właśnie w niedzielę. Namówiłam więc mojego Przemka na wyjazd do kina. Inezka była w kinie pierwszy raz, a my - wstyd się przyznać - jako para również pierwszy raz!... Mając na uwadze wszystkie obecne okoliczności, podejrzewam, że był to nasz najdalszy (Bielsko), najdroższy (3 bilety, pepsi i popcorn) i najdłuższy (pół dnia!) wyjazd w te wakacje (a może i w całym roku...).

środa, 21 lipca 2010

lato

Uff, jak gorąco, puff, jak gorąco... Ale to w końcu LATO :) Lato, które przyniosło zmiany, mam nadzieję pozytywne. Zmiany, które zweryfikowały nasze plany i wymusiły podjęcie pewnych decyzji. Zmiany, które pozwoliły lub wręcz zmusiły do oceny nieocenianych dotąd osób i rzeczy. W zasadzie ja nigdy nie lubiłam zmian, ale nadszedł czas, że muszę je zaakceptować i się ich nie bać...
Co do marchewek :) otóż marchewki zostały dokładnie opisane z każdej strony, rozebrane na części pierwsze, ubrane w atrakcyjne, niebanalne i wyszukane słowa, z zachowaniem wymaganej oprawy formalnej :) Teraz pozostało mi tylko czekać, czy szanowna komisja zaakceptuje moje wypociny i czy będę mogła te marchewki sprzedawać, mając od nich fundusze.
Na wakacje się nie wybieramy (z wiadomych powodów), doceniam więc spokój i ciszę zaborzańskich okolic :)

piątek, 2 lipca 2010

akcesories

Fioletowy sklep został wypełniony fiutkami, peniskami, pejczami, różowymi kajdankami, lizakami, wibratorami i innymi niezbędnymi akcesoriami, które uatrakcyjnią każdy wieczór panieński, czy też kawalerski :) Jeżeli "interes" się zamknie, to rodzina i znajomi zostaną obdarowani fikuśnymi zabawkami :)
Dzisiaj posmarowałam swoje blado-śnieżne nogi balsamem brązującym. Biorąc pod uwagę rozmiar moich łydek - na długo mi nie starczy ;) Smaruję, bo usłyszałam ostatnio: "Aga, czemu ty masz bandaż na nodze?". Ja mówię: "Jaki bandaż??"... "O kur.. Aga! Ty masz takie białe nogi??"... No i jak się tu nie smarować, o opalaniu nie mówiąc. Ale niestety na to drugie jakoś nie mam czasu :(
Jeżeli natomiast chodzi o prezent od S.S., to usłyszałam, że mam się za bardzo nie przyzwyczajać ;)
No.

wtorek, 29 czerwca 2010

SANAKART :)

Sama się sobie dziwię, że dałam się na to namówić. Mój kolega z pracy S.S. przekonał mnie (pojechał mi równo:)) i już drugi tydzień nie piję kawy! Tzn. piję jedną, a nie dwie :) Każdy dzień rozpoczynam od fusiary, a po południu piłam zawsze pyszną kawę z ekspresu. Zrezygnowałam z tej drugiej, bo nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez porannej dawki kofeiny. Każdy, kto mnie zna, wie, że jestem kawie bardzo oddana. A tu proszę! Ale za dobre postępowanie zawsze jest nagroda :) I będzie :) od S.S.
A tak w ogóle, to ostatnie dwa tygodnie zdominowane były przygotowaniami do otwarcia sklepu. Naszego :) To taka nagła decyzja, która jest wynikiem różnych okoliczności i mam nadzieję, że nie okaże się błędna. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy :)
Otóż: oprócz video-filmowania, mój Przemek będzie sprzedawał (w fioletowym sklepie) gadżety ślubne :) kotyliony, balony, zawieszki, etykiety, kieliszki, pamiątki i różne inne bardzo ważne w dniu ślubu "dupyszwance". Zapraszam serdecznie!

poniedziałek, 21 czerwca 2010

marchewek c.d.

Wreszcie zakończyłam szkolenia dotyczące efektywnego prowadzenia biznesu marchewkowego, czyli gdzie zgłosić te marchewki, jak je rozreklamować na ulotkach, jak liczyć te marchewki, co zrobić, żeby jeszcze sprzedawać pietruszkę itd., itp.
Jednak nie skończyłam jeszcze szkoleń, na których mówią "jak napisać, co napisać i ile napisać, żeby dobrze opisać cały ten marchewkowy biznes", nie wspominając, że ja cały czas piszę o tych marchewkach, a oni mnie sprawdzają...
Poza marchewkami zauważyłam, że od dzisiaj kalendarzowe lato :) niestety jakieś ono mało przyjemne, no ale to dopiero początki, więc daję mu szansę :)

poniedziałek, 14 czerwca 2010

marchewkowy biznes

Mam teraz taki czas, że naprawdę trudno znaleźć mi choć kilka wolnych chwil na pisanie. Weekendy zajęte, wieczory zajęte... Od jakiegoś bowiem czasu chodzę na szkolenia i dodatkowo piszę biznes plan, który pochłania masę czasu. Trzeba się rozpisywać, przedstawiać, analizować, porównywać, wyszczególniać itp. Powiedzmy na przykład, że mój pomysł, który opisuję w biznes planie, to "sprzedaż marchewki". I teraz muszę się mocno starć, żeby udowodnić, że ta marchewka mi pójdzie (tzn. że ją sprzedam), bo jest inna od reszty.
Dlaczego marchewka? Bo wszyscy mają pietruszkę. A ci, co mają marchewkę, to nie taką jak moja, oj nie!
Co ma takiego ta moja marchewka, czego nie mają inne marchewki? Moja jest do zupy i można ją jeszcze chrupać surową, a inna jest tylko do zupy.
Gdzie ją będę sprzedawać? Na straganie.
Ale tam inni też sprzedają marchewkę. No tak! ale oni mają tylko do zupy! A moją można też chrupać!
Ale ona jest tania! Moja marchewka też jest tania, bo sama ją hoduję!
Wszyscy klienci wybiorą więc MOJĄ MARCHEWKĘ! :)
No i takie masło maślane, którego pisanie zajmuje mi mnóstwo czasu. Wierzę jednak głęboko, że ostatecznie cały ten biznes plan przyniesie oczekiwane przeze mnie efekty.

A na dworze klimaty pustynne. Ja jednak jestem blada, bo cholerka nie mam się kiedy wyłożyć plackiem, aby nieco przyrumienić swoje biało-mleczne ciało. Mam nadzieję, że jeszcze zdążę w tym roku ;)
Aha! stolik od Maćka wreszcie stoi w moim pokoju :)

czwartek, 3 czerwca 2010

Czas płynie nieubłaganie... To raz. A dwa: niestety w życiu nie zawsze wszystko układa się tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Ale zgodnie z tym, co napisałam ostatnio, mocno wierzę, że tak właśnie miało być i że za jakiś czas wszystko się poukłada (puzzle:)) i jasne stanie się to, co teraz niekoniecznie jest dla mnie zrozumiałe.
Trochę to wszystko zagmatwane, ale przecież nikt nie mówił, że będzie prosto.
Dzisiaj Święto i dzień wolny. Ale Ineza jakaś kaszląca, więc dzień upłynął w spokojnej domowej atmosferze :) Za to w ostatnią niedzielę z okazji Dnia Dziecka wybraliśmy się do zoo. Nie zdążyliśmy jednak obejrzeć wszystkich uroczych zwierząt, bo przegoniła nas burza i deszcz. Ale widziałam na żywo słonia, żyrafę i małpy ;)

środa, 26 maja 2010

W życiu wszystko odbywa się według jakiegoś określonego planu, wszystko dzieje się według konkretnego scenariusza.
Ja osobiście wierzę w to, że sytuacje, które zaistniały w moim życiu, zostały dla mnie specjalnie zaplanowane i że nie był to przypadek. Wierzę, że TAK WŁAŚNIE MIAŁO BYĆ. Ludzie, których w życiu spotkałam, też zostali postawieni na mojej drodze w jakimś określonym celu. Nie zawsze jest to z góry oczywiste, nie zawsze jesteśmy tego świadomi. Ale potem układa się cały obraz :) jak w puzzlach :)

W czwartek u mojej Inezy był jej najlepszy kolega z przedszkola (nie-chłopak, tylko kolega, zresztą kto to widział w tym wieku chłopaków? do 25 roku życia żadnych chłopaków! haha, to plany mojego Przemka ;)), był oczywiście ze swoją mamą, więc przy kawie miała miejsce swobodna dyskusja na szereg różnych tematów;
w sobotę była u mnie sąsiadka, więc sympatycznie przy winie paplałyśmy do późnej nocy;
a w niedzielę przegadałam na skype z moją koleżanką, która wyemigrowała do Deutschlandu... skończyłyśmy tuż przed północą :)

A dzisiaj Święto wszystkich Mam :)
dobrej nocy!

piątek, 21 maja 2010

powódź

Pogoda bywa bezwzględna. Cały tydzień deszcz i ulewa...
zalane domy, drogi...
wały przeciwpowodziowe, które nie wytrzymały naporu wody...
ewakuacja ludzi...
jednym słowem tragedia, dramat tysięcy ludzi...

Przy tym moje sprawy wydają się błahe, mało istotne. Czuję się teraz wielką szczęściarą.
Owszem, za naszym domem też zrobił się ogromny staw, była nawet wczoraj straż i przez kilka godzin wypompowywała wodę, ale to pikuś. Naprawdę.
Na szczęście dzisiaj nie padało non stop i wyszło nawet słońce. Teraz też nie pada :)

sobota, 15 maja 2010

Teraz pewnie tańczyłabym "kaczuszki" albo "Białego Misia" lub też - co jest bardzo prawdopodobne - piłabym za zdrowie Pary Młodej, szturchając przy tym mojego Przemka, że sam ma pić mniej, a najlepiej to już wcale :)
Ale życie pisze czasem inne scenariusze. Zamiast tanecznych piruetów, polek-kowbojek, pysznych lodów, zimnej luksusowej oraz kaczki, łososia i faszerowanego dzika - mam wspaniałe gołąbki wykonane przez mojego męża (abym absolutnie nie straciła na wadze) i sok bananowy :) Takie oto sobotnie rarytasy :)

piątek, 14 maja 2010

wróciłam

Czas leci bardzo szybko. Jestem już po zabiegu :) A pamiętam, jak był to dla mnie odległy temat...
Od środy piżama, szlafrok i papcie to mój strój codzienny :) Ale nie leżę cały dzień plackiem, wręcz przeciwnie: staram się być aktywna, np. oglądam tv albo szperam po internecie :) To żart oczywiście! Krzątam się i coś tam robię.
Schudłam troszku, ale to krótkotrwałe, bo od dzisiaj mogę jeść wszystko, więc przed chwilą (a jest po 23.00!) wchłonęłam dwie duże kanapki :)
Dobrej nocy!

poniedziałek, 10 maja 2010

mój tato

W sobotę byłam na imieninach u mojego taty Stanisława. Pojechałam do mego rodzinnego miasta Chełmek żółtym autobusem MZK. Wróciłam...białym czinkłeczento :) Oczywiście było wesoło.
Pisząc o tacie, przypomniało mi się, co niedawno mi powiedział. Otóż był na pogrzebie jakiegoś znajomego i na tym pogrzebie, na zakończenie, przemawiała jego córka (tak w ramach podziękowań). Tyle, że nie mówiła zbyt sensownie i taktownie (podobno). Mój tata stwierdził więc stanowczo: "Aga! żebyś mi czasem na moim pogrzebie tak nie pierdo....". No. Cały Staś :)

W niedzielę luz-blues, lenistwo i laba.

czwartek, 6 maja 2010

zakupy

Dzisiaj byłam z Olą (córka mojej kuzynki) na zakupach stroju na wesele (na to wesele, na które ja nie idę...kurde...). Ola kupowała, a ja byłam stylisto-doradcą :) Haha!
W pierwszym sklepie przy pierwszej sukience wymiękłam, słysząc tekst: "Aga zobacz na moje nogi! nadają się do gnoju!"... Te obsesje na punkcie kolan, grubych łydek i tłustych kostek to u nas chyba rodzinne. W drugiej sukience wyglądała jak swoja babcia, a potem wcale nie było już lepiej. Ostatecznie kupiła coś na drugi dzień wesela, a na pierwszy nic nie wybrałyśmy. Trzeba wyruszyć w dalsze rejony. Za to mój Przemek już był cały "chory", że tak długo nie ma jego żonci. Zamiast usiąść wygodnie na kanapie, odpoczywać, to tęsknił... Z tymi chłopami to można czasami zwariować :)
Przy okazji muszę wyjaśnić jednej mojej fajowej koleżance, że ja też czasami kłócę się i sprzeczam z mężem. Ale nie mogę tego opisywać publicznie, bo przez ilość użytych wtedy przeze mnie brzydkich słów i przekleństw, mój blog zostałby zlikwidowany w trybie natychmiastowym, a tego chyba nikt nie chce, prawda?
:)

poniedziałek, 3 maja 2010

i po weekendzie...

Tej kiełbasy to nam nie starczyło! Musieliśmy dokupić i jeszcze inni też przynosili :) Bo: grill w sobotę, grill w niedzielę i dzisiaj również...grill... Szaszłyki, kaszanki, kiełbaski białe, kiełbasy toruńskie, zwyczajne, kiełbasy grillowe, boczki... Za chwilę ja sama będę wyglądać jak boczek...
Co do zaopatrzenia, którego dokonał mój Przemek... Hm... wsparcie było jeszcze w barku...
No, ale koniec tego dobrego. Jutro normalny dzień. Bułki z lidla i jogurt :)

piątek, 30 kwietnia 2010

dłuuugi weekend

Uwaga! Z racji tego, iż przybywa mi fanów, a dokładnie fanów mojego bloga (no co! siedem osób to dużo!:)), apeluję: możecie prosić mnie o autografy :)
za paręnaście lat sprzedacie i będziecie bogaci :):) Blog bowiem będzie już taki popularny a ja taka sławna :)
haha!
Nie, nie, teraz na poważnie. Piszę sobie bloga, bo uważam, że to fajna sprawa, bo np. za rok kuknę sobie do niego i będę mogla powspominać różne sytuacje, czy pośmiać się z samej siebie. Każdy kto mnie zna, wie, że w tym pisaniu widać właśnie mnie, moje emocje i moją osobowość.
Czasem jednak brakuje mi dnia, żeby usiąść i coś opisać.
Zimą obiecywałam sobie, że jak będzie cieplej, to będę więcej pisać, bo będę miała więcej czasu. Ale przecież czasu mam tyle samo (doba w dalszym ciągu ma 24 h). Muszę się tylko lepiej zorganizować i zmotywować. To jest podstawa :)
Nie mogę zawieść fanów! Będą czuli niedosyt!
Haha! Znowu żartuję :)
Mam dobry humor. Zaczął się właśnie dluuugi weekend majowy. W ruch poszły kiełbasy (bez skojarzeń), grille i napoje wyskokowe. Ja sama zapchałam lodówkę kiełbasą różnej grubości, długości i o różnym smaku :) a Przemek zapchał pomieszczenie gospodarcze butelkami z piwem :)
My zresztą wszystko mamy zapchane. W salonie doszły nam kolejne dwa fotele. Oryginały z lat 70-tych! Jeszcze tylko ten stolik od Maćka nie może się doczekać odnowy. On będzie w pokoju u góry (stolik, nie Maciek:))
Aha, i jeszcze pufa (też lata 70-te) zagościła w sypialni.
Nie wiem, czy coś jeszcze zmieszczę w tym domu. Dosłownie "fotelkowo.pl"...

Ee tam! zmieszczę!
Papa!

czwartek, 22 kwietnia 2010

Ostatnie dni zdominowane były informacjami i wiadomościami, które dotyczyły tragedii w Smoleńsku. To oczywiste. To przecież historia, która działa się na naszych oczach. Historia niezwykle tragiczna i smutna. Ważne, by wyciągnąć z tego wnioski na przyszłość.
Naturalnie tłumaczyłam całą tą sytuację mojej Inezce. Piszę akurat o niej, bo dla niej ma to inny wymiar i rangę. Dla niej ważne są inne sprawy. Kto ma dzieci wie, że niejednokrotnie trzeba odpowiadać na różne nurtujące je pytania. Odpowiadałam więc ostatnio między innymi na pytanie:
"Jak śmieją się żyrafy? No, no pokaż mama!"
"Co to są przeciwieństwa?"
"Jak mówi się na Antarktydzie? A w Maroko?"
"Dlaczego w Kościele rozkłada się czerwony dywan?"
No i jeszcze na mnóstwo innych, zupełnie ze sobą niezwiązanych tematycznie czy logicznie...

Wczoraj byłam u lekarza. Zabieg jest oczywiście konieczny. I niestety mam ustalony termin 3 dni przed weselem kuzyna. Dupa blada. Nie mogę iść :(

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

TYDZIEŃ ŻAŁOBY NARODOWEJ

Bardzo przeżywam to, co stało się w sobotę... Czuję ogromny żal, smutek. Wielka tragedia.
W katastrofie samolotu w Smoleńsku zginął prezydent Lech Kaczyński, jego żona Maria oraz towarzysząca im delegacja - parlamentarzyści, czołowi politycy, przedstawiciele wojska i duchowieństwa, a także załoga samolotu. Wszyscy lecieli na uroczystości związane z 70. rocznicą zbrodni katyńskiej...
Ciężko ogarnąć myślami i słowami to, co się stało...

poniedziałek, 29 marca 2010

wiosna na calego!

Hurra! wreszcie wiosna! Ba, nawet już wersja letnia :)
W mojej głowie zamieszanie, a w domu jeszcze większe. Każdy zresztą wie, co przed Świętami robi się :) Sprząta, sprząta i sprząta.
Schowałam do garderoby wszystkie kozaki, futrzane, rosyjskie czapki, milion kurtek i płaszczów, rękawiczki, szaliki a w zamian za to wykopałam stamtąd baletki, apaszki i wiosenne kurteczki :)
Biorąc pod uwagę rozmiar pomieszczenia garderobianego i wielkość (tzn. ilość) wszystkich tych rzeczy chowanych i wyciąganych- zadanie nie należało do łatwych. A za chwilę trzeba będzie pewnie wskoczyć w japonki i letnie koszulki :) Ale fajnie, nie?
Poza tym, wiadomo, okna, firanki, wszystkie zakamarkowe kurze. Jeszcze tylko to okropne prasowanie. Naprawdę niewiele brakuje, że wyjdzie oknem (tyle go mam...). Ale co tam, w życiu są ważniejsze sprawy. I tego się będę trzymać :)
I zamiast prasować, piszę bloga. Haha :)
W domu mamy już adapter (za cale 20 zł), tylko jeszcze stolik nie doczekał się odnowy... Za to przybyły nam oryginalne (chyba) plakaty z lat 80-tych! Kupiłam je od pana kolekcjonującego takie plakaty, którego spotkałam na targach fotograficznych w Łodzi. Wzięłam od razu 3, choć najchętniej to kupiłabym z 10... Nie mogłam się zdecydować, kierowałam się również kolorystyką i padło na wielki niebieski plakat (z filmu "Pociąg do Hollywood"), który do niczego mi nie pasuje :) oraz fioletowy "Być albo nie być" i beżowo-pomarańczowy "Kłamczucha". Naprawdę fajne :)
Końca doczekał się też pomysł z ramkami, w których to zamieszczone są zdjęcia naszych dziadków, babciów, rodziców (w wydaniu młodzieżowym również) i nas samych (z dzieciństwa są najlepsze!). Można się pośmiać, zamyślić, powspominać...
Zdjęcia to fajna sprawa :)
Mam nadzieję, że nie będę już robić takich byczych przerw w pisaniu. I że będę miała o czym pisać :)

wtorek, 16 marca 2010

stara baba

W sobotę na 18-stce było całkiem sympatycznie. Dostałam od pewnego młodzieńca (nie dając nic w zamian) czarną cienką bransoletkę. Takie się teraz nosi, więc jestem cool i trendy. Haha! :)
Oczywiście żartuję. Ja to raczej już jak stara baba: oglądam przecież w każdy poniedziałek i wtorek tasiemiec pt. :"M jak miłość", nie używam tych wszystkich haseł i powiedzonek młodzieżowych typu: spox, narka (bo po prostu ich nie znam!), a jak słyszę, to w większości nie wiem, co oznaczają (do niedawna melanż mylił mi się z wernisażem...) i powtarzam się, tzn. wszystko mówię przynajmniej dwa razy (jak pewna Pani M. z Ukrainy, która też tak mówi, a ma co najmniej 70 lat...).
Aha, no i nie znam angielskiego :( To akurat wstyd. Ale cóż, zawsze uczyłam się niemieckiego i z angielskim nie miałam nigdy do czynienia. Bywa, że ta moja ignorancja prowadzi do komicznych i śmiesznych sytuacji. Przynajmniej jest zabawnie...ze starą babą :)

czwartek, 11 marca 2010

zbieracz pospolity

Ona jest po prostu bezczelna! Znowu przylazła i wygląda na to, że tak szybko się nie wyniesie. Ja jej nie lubię. Wiem - powtarzam się. Ale mam jej dosyć i chciałabym, żeby się skończyła na dobre.
Z I M A
Suche łapska, naelektryzowane i rozczochrane włosy, czerwony nochal... Nie mówiąc o rachunkach za gaz czy deficycie węgla. Ech, brak słów.
Mam nadzieję, że zbliżające się Święta będą słoneczne i ciepłe :) To już za 3 tygodnie!
A w tą sobotę idziemy na 18-stkę :) Oczywiście zostaliśmy zaproszeni na tą część "dla starszych" :)
Średnia wieku 45 lat :)
Aha! mam już gramofon. W ogóle to stwierdzam, że mam wszystkiego strasznie dużo. Gromadzę stare przedmioty (jeszcze planuję jechać na targ staroci do Bytomia:)), posiadam ogromne ilości ciuchów, torebek, butów i masakrycznie dużo zdjęć, albumów i ramek (w dodatku wymyśliliśmy z Przemkiem zapełnienie jednej ściany samymi ramkami ze zdjęciami naszej rodziny). Niby pozbywam się tego, co niepotrzebne, ale na to miejsce mam trzy nowe rzeczy. No ale chyba zawsze taka byłam. Zbieraczka :)

niedziela, 7 marca 2010

7

Ho, ho! ale zleciało! Ponad tydzień nie pisałam. Wstyd! Już się poprawiam :)
1. W zeszłą niedzielę dałam się w końcu namówić i pojechaliśmy w trójkę na basen. Oczywiście większą część czasu przesiedziałam w jacuzzi, grzejąc leniwie dupsko. Bylam w swoim jednoczęściowym stroju, który spłaszcza cycki.
2. Dwa kolejne dni żyłam w stresie i nerwach, bo czekała mnie wizyta u dentysty.
3. I przyszedł TEN dzień. W środę pozbyłam się jednego z moich niezbyt urodziwych zębów. Samo wyrwanie okazało się w miarę znośne. Gorsze, że dokonywał tego młody, przystojny lekarz (gorsze dlatego, że widział moją paszczę). Ale człowiek podobno wszystko jest w stanie przeżyć... (mówię tu o sobie, nie o nim:))
4. Wkrótce nasza skromna kolekcja powiększy się o stary gramofon. Już się nie mogę doczekać! W piątek Przemek wylicytował go na allegro :)
5. Wczoraj wieczorem odwiedziliśmy moich rodziców. W maju szykuje się wesele w mojej rodzinie. Fajowsko. Chociaż jeszcze nie wiem, czy pójdziemy...
6. Dzisiaj pojechaliśmy do Ikei. Po nic. Ale kupiliśmy m.in. abażury do lamp, szklanki, poduszkę i jakieś duperele. Ikea jest zdradliwa. Zresztą jak każdy market.
7. Ineza powiedziała mi dzisiaj, że bardzo lubi liczyć. Że to jej "howby" (hobby, albo jak kto woli PASJA) :)

piątek, 26 lutego 2010

zero rewelacji

W poniedzialek dostalam od kolegi Maćka prl-owski stolik polączony z lampą z abażurem :) muszę go tylko troszkę odświeżyć i będzie git :)
poza tym nic ciekawego; w środę Przemek byl znowu z Inezą na basenie, a ja zostalam, żeby zmniejszyć stertę ubrań do prasowania; fe! chyba żadna kobieta nie lubi prasować...
aha, mam kalosze :) dzisiaj wystąpilam w nich pierwszy raz, ponieważ trochę mrzalo (pojechalam w nich nawet do Kauflandu...);
No. I tyle rewelacji.
Ostatnio źle się czuję: gardlo mnie boli, jakieś kichanie-psikanie mnie dopada i dlatego chodzę wcześnie spać. Może się wybrać na basen? Może mi przejdzie? Hm...

niedziela, 21 lutego 2010

naiwność

Stwierdzam, że jestem naiwna. Za bardzo wierzę ludziom i za bardzo wierzę w ludzi.
Myślę ufnie, że jak ktoś coś powie, to tak na pewno jest i że zrobi tak, jak mówi. A potem okazuje się, że nie robi, a jego zapewnienia to puste słowa. Szkoda.
Ale cóż, ja nie potrafię się już zmienić i pewnie nadal będę głęboko wierzyć w dobre intencje i zamiary.
Póki co, na szczęście, mój Przemuś mnie nie zawiódł: trzyma się ustalonych zasad dotyczących jedzenia i w dodatku był wczoraj na basenie i saunie, a dzisiaj zabrał na basen naszą Inezę. Ja nie pojechałam, ponieważ potrafię pływać tylko po "warszawsku", a niestety na basenie w Brzeszczach nie ma piasku :)
Zostałam więc w domu, szykując na obiad gotowane mięso i tartą marchewkę z jabłkiem.

piątek, 19 lutego 2010

bąki

Dieta-cud mojego męża zakończona...klapą... Teraz zmuszona jestem pozjadać te wszystkie marchewki, brokuły, sałaty itp. Oczywiście Przemek też to je. Ponadto zapewnia mnie, że od tej pory zmieni swoje przyzwyczajenia żywieniowe. Owszem, nie będzie się katował dietą kopenhadzką, ale będzie przestrzegał pewnych zasad, które pozwolą mu spaść z wagi (żadnych frytek, smażonych na smalcu mielonych, chipsów i innych megakalorycznych posiłków). W dodatku postanowił uczęszczać na basen i saunę. Istnieje więc szansa, że straci sylwetkę BĄKA.
Ja na basen chodzić nie będę (z wiadomych powodów), a poza tym nawet się nie próbuję ograniczać i pochłaniam różne słodkości, batoniki oraz kilogramy żelek. Mniam, mniam :)

Muszę się jeszcze poprawić, bo dostałam naganę, że to niebieskie autko, które utopiło się ostatnio w śniegu, to nie maluch 126p. tylko FIAT 126p.!!!, zwany maluchem lub maleństwem. No!

A teraz na polu (tzn. na dworze) leje deszcz. Ciupie! Ostatnio już postanowiłam kupić sobie kalosze, by móc przeżyć te roztopy oraz swobodnie chasać po zaborzańskim błocie, którego mam pod dostatkiem przed domem :) I tu pojawił się problem. Myślałam, że na allegro kupię bez problemu jakieś gumioki, a tu ofert multum i ceny też kosmiczne. Kolega doradził mi, żebym poszła do ogrodniczego, a nie świrowała i cudowała. Mój mąż zresztą też popukał się w głowę.
Ale mężczyźni już tacy są. Dla nich wszystko jest albo białe, albo czarne. Lubią konkrety i nie znoszą gadulstwa (babskiego). Wszystko trzeba im przedstawić krótko i zwięźle, i - broń Boże - żadnych "telenowel" (czyli szczegółowych opowiadań, w których sedno sprawy jest na końcu opowieści:))
No więc już nic nie będę mówić, tylko kupię i ubiorę, i cześć.

wtorek, 16 lutego 2010

Ale dawno mnie tutaj nie było... No cóż, przez tą cholerną zimę nic się człowiekowi nie chce. Po pracy jakieś zakupy, obiad, garnki, pranie, prasowanie i dziękuję - do spania.
W sobotę napadało tyle śniegu, że niektórzy w niedzielę zakopali się swoimi pojazdami (np. Ewelina maluchem 126p.), a inni nie mają go już gdzie odgarniać i podrzucają sąsiadom (tak mówili w radio:))
Jest połowa lutego, mam nadzieję, że za miesiąc będą kwitły bazie :)

Dzisiaj w pracy znowu jedliśmy ciasto (oczywiście również pracujemy w tej pracy), a okazją były urodziny Maćka (tego spod znaku Wodnika, co miał się mobilizować). Mam jeszcze wielką nadzieję, że załatwi mi on cudowną lampę z abażurem, o której od dawna marzę, a która podobno jest na jednym z przeciszowskich strychów ;) W dodatku dzisiaj zobaczyłam w gazecie fotografie różniastych mebli z lat 60 i 70, i znowu jestem chora. Była tam lampa połączona ze stolikiem, gazetownik, fotel, biurko, wieszak na ubrania... No re-we-la-cja!

Muszę jeszcze napisać o dwóch sprawach.
Pierwsza - to dieta toksyczna, którą zaczął od dzisiaj stosować mój Przemek. Ma trwać 13 dni. Szczerze, to wątpię, że potrwa chociaż 5, ale muszę być dobrej myśli. W końcu tak czy siak, musi zjeść te wszystkie pyszności, które wczoraj nakupiliśmy w sklepie: brokuły, jogurty naturalne, suchary, marchewkę... No. I tyle tych pyszności :)
Dieta ma oczywiście spowodować, że Przemek będzie miał sylwetkę osy i przez to lepsze samopoczucie.
Dzięki jego diecie ja też schudnę, bo jak on nie gotuje, to ja też nie. Oczywiście nie chodzi o to, że nie umiem, tylko po prostu nie chcę go drażnić i niepotrzebnie denerwować (smażąc np. schabowe). Przeze mnie przerwie dietę-cud i dupa z kształtów osy.
Czekam więc cierpliwie na rezultaty.

I druga sprawa. Jest takie powiedzenie: "kto się czubi, ten się lubi". Tylko ile jest tego czubienia, a ile lubienia? 50 na 50? Czy te proporcje są inne?
No właśnie. Bo mój kolega mówi, że wlazłam na niego i żebym zeszła, bo podobno siedzę na nim już od dwóch tygodni (chociaż ja naprawdę nie czuję, żebym na niego właziła...). Ja oczywiście uważam, że to on mi dogryza. I to jest chyba to czubienie. A lubienie?
No ja w każdym razie go baaaardzo lubię :)

środa, 10 lutego 2010

sto lat!

"Zdrowia, szczęścia, pomyślności, spełnienia marzeń i zamiarów, miłości, dłuuuuugich wakacji, nowego auta, uśmiechu, sukcesów w pracy i działaniu, dni bez zmartwień, spokoju, radości i żadnych zmarszczek". Super! Życzenia piękne i naprawdę nie spodziewałam się, że tyle osób pamięta, kiedy mam urodziny... I że tyle osób napisze i zadzwoni :)
Humor mam więc wyśmienity i życzę sobie, żeby mi zawsze dopisywał.
Z napojów wysokoprocentowych nic nie piję. Wstyd. Ale nadrobię. Obiecuję (sobie) :)

Nie mogę nie napisać o prezencie, który dzisiaj dostałam w pracy. Jestem zachwycona! (a to nie ubranie i nie biżuteria). Dostałam dwie książki: "Absurdy PRL-u" i "Dowcipy PRL-u".
(A teraz właśnie leci piosenka "Bielyje rozy"! :)) Wiedzą, co lubię.
Podobno panuje teraz moda na PRL; powstają kluby i puby stylizowane na lokale gastronomiczne z minionej epoki (wystrój i menu), a studenci przejawiają coraz większą fascynację nowomową czy socrealizmem, co ma swoje odzwierciedlenie w ich pracach magisterskich.
Będę czytać i chwalić się tym, co przeczytałam, cytując najciekawsze kawały i zabawne historyjki.
Dziś króciutki, bo idę spać:
- Liczba mnoga od wyrazu"człowiek"?
- kolejka.

No. To idę. Spać.

wtorek, 9 lutego 2010

wodnik szuwarek

I stało się: pani w średnim wieku auto sprzedała :) zielone cacko cieszy teraz oko pana Zdziska :) Nie płakałam, a zawsze byłam święcie przekonana, że będę beczeć, oddając je w obce ręce.
Dobra, koniec, bo robi się kolejny wpis na ten sam temat.

"Pani" jutro będzie rok starsza, ale to dalej wiek średni :) Pewnie weźmie mnie na jakieś głupkowate podsumowania lub będę się dołować.
Nie, nie, nie, już teraz muszę postanowić, że podejdę do tego rozsądnie i na luzie. Przecież cale życie przede mną! :) No!
W pracy (to już zwyczaj) zjemy ciastko od Kołaczka i popijemy pyszną kawą, czy też gorącą herbatą, odbiorę kilka telefonów i całkiem przyjemnych sms-ów.
Jestem Wodnik. Oczywiście najlepszy znak ze wszystkich :) Mój mąż jest spod tego znaku, jego najlepszy przyjaciel, moja najlepsza przyjaciółka z Chełmka, mój teściu, kuzynka, kolega z pracy...
A właśnie! ten mój kolega ma zrobić mi "upiększenie" mojego bloga, ale czekam i czekam, i nic. Może jak przeczyta, to się zmobilizuje. Prawda Maćku?? :)
Czytałam, że wodniki są bardzo inteligentne, otwarte na ludzi, kreatywne, pełne pomysłów (nie zawsze realnych), nie boją się zmian. Kobiety wodniki muszą mieć dużo swobody w związku i oprócz bycia żoną i matką, muszą się równocześnie realizować zawodowo. Uwielbiają pracę, w której mają kontakt z ludźmi, pasuje im wykonywanie wolnych zawodów, czy też prowadzenie własnej działalności.
Hm... bardzo dużo się zgadza i pasuje do mojej osoby ;)
hahaha, co za skromność :)

sobota, 6 lutego 2010

...auto

Normalnie szok! Wczoraj jadę sobie moim prawie funkiel nowym autem i coś mi zrywa, szarpie... Myślę sobie: "Przecież miało śmigać do cholery!" Dzwonimy więc do Zdziska, a on na to, że to może być coś tam coś tam, ale jak chcemy, to kupuje skodzinę za tyle i tyle! Mówię do Przemka: "powiedz mu, żeby mi dołożył jeszcze na waciki tyle a tyle i może brać" :)
I umówiliśmy się na poniedziałek :) No szok! Co najmniej jakby czytał mojego bloga i ostatni wpis, w którym to opisywałam zalety mego towarzyszącego mi od ho ho lat auta.

Tyle, że dzisiaj wsiadam (może ostatni raz...) i auto jeździ bez zarzutu! No i??
No i nie wiem... Do poniedziałku mam czas...

środa, 3 lutego 2010

pani w średnim wieku sprzeda swoje...

Dzisiaj odebrałam moją skodzinę i coś mi się wydaje, że będę nią jeździła do "usranej śmierci", chyba, że mi się wcześniej rozklekota na drodze.
Ale jak coś, to chętnie sprzedam :)
Skodzina jest subtelna, bardzo wygodna. Ma zgrabne kształty, piękny kolor pt: "butelkowa zieleń", jest cicha, bezpieczna, pachnąca. Czegóż chcieć więcej? I do tego - po kapitalnym remoncie (no, prawie:)).
Zainteresowanym - podam więcej szczegółów :)

Przed chwilą ukryłam swoje siwe (liczne!) włosy pod warstwą czarnej farby. Muszę się jakoś kamuflować, za kilka dni mam urodziny, wiek już poważny :) Dochodzę do wniosku, że czas najwyższy zacząć obchodzić imieniny - wtedy nikt nie pyta o lata, składając mile życzenia :)

poniedziałek, 1 lutego 2010

wizyty, rewizyty

Muszę przyznać, że pod względem blogowym bardzo się obijam. Nie wydarzyło się jednak nic nadzwyczajnego, a o sratach-tatach nie będę pisać (choć w sumie to chyba piszę...).

W piątek odwiedzili nas Sąsiedzi. Było miło i sympatycznie. Chłopaki: zgon. Na drugi dzień mój mężulek (podejrzewam, że w ramach rehabilitacji) pojechał ze mną do taniej odzieży :) a potem zabrał mnie na chińskie jedzenie. Ostatecznie stwierdzam, że większe korzyści i tak zaczerpnął on. Nie kupiłam prawie nic (prawie, bo sobie tylko pasek i torebkę za 3 zł, a jemu fajne koszulki), a do chińszczyzny jeszcze się nie przekonałam.
Wczoraj natomiast byliśmy na imienino-urodzinach babci. Założyłam czarny sweterek i pod spód koronkową bluzkę, jednak musiałam to szybko zmienić, bo mój znawca-stylista (mąż) powiedział, że wyglądam jak 70-siątka, która przywiozła koronki z Koniakowa, a sweter kupiła w Licheniu. No i dupa. Posłuchałam rady i wskoczyłam w biały t-shirt i jeansy. To się nazywa: być uległym mężowi :)
Z nowości w moim życiu to tyle. Wierzę, że już niedługo będę miała więcej tematów lub przynajmniej chęci.

wtorek, 26 stycznia 2010

uciekaj zimo!

Taki dzień jak dzisiaj najchętniej spędziłabym w ciepłym łóżku z gorącą herbatą, czyli nic nie robiąc :) A to dlatego, że nienawidzę zimy w żadnym wydaniu: mróz, chlapo-ciapy, czy puszysty śnieżek; wszystko mnie denerwuje. Dzisiaj i przez ostatnie parę dni mróz jest okropieński. Z tego też powodu moja skódka nie odpaliła i została zawieziona do p. Zdzisia K., który (mam nadzieję) zrobi swoje: wleje, co trzeba, wymieni stare, wsadzi nowe i skódka znów będzie śmigać :)
Jednak funkcjonować oczywiście jakoś trzeba. Ubieram więc rajtki (fuj!), grubaśny sweter, czapkę uszatkę (wtedy nic nie słyszę), piję dużo herbat z cytryną i miodem, smaruję ręce tłustym kremem i modlę się o wiosnę.

Ostatnio mało piszę, ponieważ - też przez zimę! - wcześnie chodzę spać, a moje wszystkie chęci, ambicje i plany nie są na tyle silne, żeby przezwyciężyć tą senność i zimową apatię...

czwartek, 21 stycznia 2010

:)

Dowiedziałam się ostatnio, że :
- kawa jest niezdrowa i nie powinnam jej pić w takich ilościach (a podobno piję litrami),
- śmieję się jak Baba Jaga i mogę tym swoim rżeniem wystraszyć np. dzieci,
- noszę śmieszne spodnie jak w latach 80',
- mężczyźni wolą blondynki (statystycznie i w realu, bo odpytałam kilku mężczyzn),
- jestem opiekuńcza i dobra :),
- powinnam iść do fryzjera.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

moje analizy

Kto mnie zna, wie, że przeżywam wszystko jak mrówka okres. Analizuję, rozgrzebuję, rozkładam na czynniki pierwsze, przypominam, odtwarzam, powtarzam... Cholernie męczące! Ale nie potrafię tego zmienić. Jestem okropna pod tym względem. Ktoś mi powiedział, że powinnam wykładać na temat:"Jak się przejmować" i jeszcze dostać za to Oskara.
Oczywiście każde gadanie innych osób, żebym sobie daną rzeczą nie zawracała już głowy i się TYM CZYMŚ nie przejmowała - jest na nic.
I co najgorsze, jak tego nie zmienię, to się przez to wykończę.

galeryjka

Chciałam jeszcze wrócić do tego, co napisałam o otwarciu galerii (teraz to słowo kojarzy się raczej z wielkim centrum handlowym, ale wtedy na pewno nie). Pierwszy raz wpadł mi ten pomysł do głowy, jak miałam może 16 lat i chodziłam do liceum (mój kolega zawsze się śmieje, że wtedy to żyły jeszcze dinozaury...). Siedziałyśmy z Kasią właśnie w takiej galerii (była na Placu Skarbka) przy wielkim, okrągłym, drewnianym stole, nakrytym koronkową serwetą i popijałyśmy gorącą herbatę z cytryną. I snułyśmy różne plany na przyszłość... Ale cóż... Kasia wyjechała w świat. I w Niemczech wyszła za mąż za Rosjanina, którego wcześniej poznała na tańcach irlandzkich :). A ja... (nigdzie nie wyjechałam) też wyszłam za mąż (obywatel Polski), a tańce to mam, ale swoje własne przed lustrem i przy MTV :)
Potem owa galeria została przeniesiona w inne miejsce (teraz jest tam bodajże tania odzież), ale żywot jej też był krótki. A jeszcze potem była nasza matura i wreszcie studia już w innym mieście.
I z galerii (tej nie-mojej i takiej, którą chciałabym mieć) nici...
Ale od czego są marzenia i nadzieja? Może kiedyś otworzę taką galeryjkę, do której wstawię komodę, kredens, stoły, fotele, kanapy (i wszystko z innej parafii!), obrusy, świeczniki, obrazy, zdjęcia i cale mnóstwo innych klamotów... skrzynię, fortepian, adapter...
I będę rozmawiać, czytać, zapraszać, słuchać...

Fajnie będzie!

niedziela, 17 stycznia 2010

Przyjaciel

Jestem szczęściarą - otaczają mnie bowiem ludzie, na których zawsze mogę polegać i którzy pomogą mi w każdej sytuacji :)

{W czasie przerwy w bitwie pewien żołnierz przyszedł do oficera z prośbą o pozwolenie na przyniesienie z pola bitwy swojego przyjaciela. "Odmawiam", rzekł oficer. "Nie chcę, żebyś ryzykował życie dla człowieka, który prawdopodobnie już nie żyje". Żołnierz odszedł, aby wrócić po godzinie śmiertelnie ranny, niosąc ciało swego przyjaciela. Oficer wpadł we wściekłość. "Mówiłem ci, że nie żyje. Teraz straciłem was obu. Powiedz, czy warto było iść, by przynieść ciało?" Umierający odrzekł: "O tak. Gdy do niego dotarłem, żył jeszcze. I powiedział do mnie: "Jack, wiedziałem, że przyjdziesz."}

sobota, 16 stycznia 2010

lepienie pierogów albo pisanie bloga

Wiedziałam. Wiedziałam, że tak to się skończy. Byliśmy wczoraj u nowych znajomych - sąsiadów, którzy wprowadzili się niedawno na przeciwko nas.
I zachciało mi się zmian. Czegoś nowego. Choćby firanki czy nowej świeczki :) Ja w ogóle z natury jestem zbieraczem, uwielbiam różne duperele, kocham starocie, a ostatnio rzeczy z lat mojej młodości (no przesadzam może), z dzieciństwa i ciut wcześniej.
Nie umiałabym zamieszkać w takich bardzo nowoczesnych i sterylnych wnętrzach. Swoje "przestrzenie" zapełniam przedmiotami, meblami, zdjęciami. Nie oznacza to oczywiście, że wygląda u mnie jak w antykwariacie czy sklepie "wszystko po 4 zł" :) No taką przynajmniej mam nadzieję :) A sąsiadom gratuluję gustu i dobrego smaku!

U nas natomiast na żadne zmiany się na razie nie zapowiada i nic nowego się nie pojawi.

Może kiedyś zrealizuję swoje wielkie marzenie: zawsze chciałam otworzyć galerię, w której mogłabym połączyć taką klubo-kawiarnię oraz wystawy artystyczne (malarskie, fotograficzne itd.) czy może pokazy mody... Chciałabym to robić dla czystej przyjemności i satysfakcji, na pewno nie dla pieniędzy. Mam w głowie pewne koncepcje i wizje. Ale czy to nastąpi, że je zrealizuję??
Póki co, piszę sobie taki właśnie pamiętnik, bo jak powiedział mój szef: "możesz lepić pierogi albo pisać bloga; robisz to, co Ci sprawia przyjemność. Proste!".

środa, 13 stycznia 2010

Aby mój blog był ciekawszy, mój kolega przesłał mi na maila instrukcję, wskazówki i kolejne kroki do szybkiego i łatwego wrzucania różniastych zdjęć i linków (bo jestem pod tym względem zielona, już nie-szaroczarna, żeby nie powiedzieć tępa). Ale :) nie mam na razie zdjęć. To znaczy mam i to cale mnóstwo, tylko nie będę tu przecież pokazywać zdjęcia jak siedzę w fotelu, czy opalam swoje blade (nie opalane od 1999 roku ;)) ciało. To mają być jakieś szczególne zdjęcia (jestem wybredna, bo mam z tym do czynienia na co dzień) albo śmieszne, albo z jakiegoś powodu ważne. Poprawię się. Przynajmniej pod tym względem, bo właśnie wcześniej myślałam, że są w życiu takie rzeczy, których na pewno już nigdy u siebie nie zmienię: nie zafarbuję włosów na blond, nie zjem wątróbki, nie nauczę się pływać i nie ubiorę krótkiej mini. No. Ale to takie głupoty, bo na razie o poważnych sprawach to nie piszę prawie wcale. Na razie :)

wtorek, 12 stycznia 2010

Jeszcze wczoraj przypomniał mi się genialnie nakręcony (jak dla mnie) polski film "DOM ZŁY" Wojciecha Smarzowskiego, obrazujący polskie realia stanu wojennego: ponura jesień 1978 roku, kiedy miało miejsce morderstwo, miesza się ze scenami milicyjnej wizji lokalnej cztery lata później.
"Z pijacko-surrealistyczno-naturalistycznych sytuacji, koncertowo zagranych przez cały zespół aktorski, wyłania się krystalicznie czysty obraz peerelowskiej paranoi" (jedna z recenzji).
Polecam.

I już widzę, że w żadnym wypadku nie jest to blog szafiarski. Po prostu moje gadanie o wszystkim i niczym. Zresztą mój mąż, patrząc na to jedno skromne zdjęcie, stwierdził, że wyglądam jak mleczarka z powieści Prusa, więc już chyba ostatecznie utwierdziłam się w przekonaniu, że będzie to typowe babskie pleplanie, a nie wywody na temat mody, czy też modowe stylizacje-interpretacje.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

czar prl-u

Dzisiejszy dzień zaczął się dla mnie bardzo przyjemnie. Z samego rana dostałam (no, prawie dostałam...) baaardzo urocze podkładki pod kubki - są kwadratowe (to ważne, bo wolę kanciaste figury i bryły bardziej niż koła, walce, kule itp.), czarno-białe (czarny to dla mnie najważniejszy kolor nie tylko w ubiorze) i przedstawiają scenki z lat 80-tych, czyli prl-owskie klimaty :) Będą pasować do mojej kuchni i salonu (nazwałabym go w sumie "pokojem stołowym",jak mawiało się u mnie w domu :))
No cóż, od jakiegoś czasu zaczęłam otaczać się przedmiotami z tamtych czasów, bądź przypominającymi ówczesne lata (kształtem, wyglądem...). Dzisiaj miałam nawet na sobie wąskie, dekatyzowane jeansy :)
Aha! dla wtajemniczonych, chciałam napisać, że mierzenie łydek odbyło się za pomocą metra nie-krawieckiego (tylko takiego dla majsterkowiczów, który stosują panowie przy różnych pomiarach; kurcze nie potrafię sobie przypomnieć nazwy)); no!

A potem było już gorzej i całkiem źle. Co chwilę wkurzałam się na coś lub kogoś (wtedy mówię jeszcze więcej niż standardowo, macham rękami i przewracam oczami, a mówię podobno wszystko na jednym wdechu). Ech, szkoda się denerwować i lepiej zakończyć miłym akcentem: idę do łóżka :)

niedziela, 10 stycznia 2010

konieczne pozytywne myślenie

Nie pisałam już kilka dni. Ale byłam jakaś zmęczona, niewyspana. Nie lubię zimy, nawet bardzo nie lubię. A tu jest i raczej nie odejdzie szybko.
Nie lubię też lekarzy i do tej pory omijałam ich szerokim lukiem. Ale niestety tym razem już się nie dało NIE IŚĆ. I właśnie ostatnie dni spędziłam na badaniach i wizycie u chirurga i czeka mnie zabieg. Myślę jednak, że mało skomplikowany. Zresztą termin dopiero gdzieś na maj...
Myślę sobie, że chyba jestem temu trochę winna, bo przez długi czas myślałam sobie: "kurcze, mam za dobrze, wszyscy wokół zdrowi, żadnych większych problemów, coś się pewnie wydarzy..."; no to mam! Ktoś mi kiedyś zresztą powiedział, że takie negatywne myślenie sprowadza na człowieka problemy, czy jakieś kłopoty. I coś w tym jest.
Poza tym jest OK :) I tak muszę myśleć!

po co mi to pisanie

W zasadzie to nie wiem, po co mi ten blog. Mam 30 lat (odliczam dni do kolejnych urodzin) i powinnam piec ciasta, smażyć kotlety i wymyślać kolejne sałatki... A ja bawię się w pisanie. Mój mężulek śmieje się, czy napisałam już dzisiaj, jak bardzo pojadłam sobie na kolację (jego wykonania) i że wczoraj nie byłam w taniej odzieży... Ale to cały ON, a ja uwielbiam jego poczucie humoru i zawsze mu mówię, że dlatego za niego wyszłam :)
Piszę i piszę, a i tak nikt tego czytać nie będzie... Najwyżej ja :) Mogę więc pisać wszyściutko!
A teraz muszę uciekać, bo co wieczór czytam mojej córce książkę: "Zuźka D. Zołzik i przyjaciele", którą zresztą gorąco polecam wszystkim dziewczynkom i oczywiście ich mamusiom.

wtorek, 5 stycznia 2010

zwyczajnie






Początkowo myślałam, że będzie to blog typowo szafiarski, ale mam wątpliwości, czy moja osoba podoła takiemu tematowi (choć niektórym taka tematyka może się wydawać mało ambitna) i czy będę miała cokolwiek do zaprezentowania. Może i mam jakiś tam tzw. swój styl, ale przecież większość osób go ma :)
Zastanawiam się więc, czy nie będzie to bardziej PISANIE dla mnie samej na błahe lub czasem trochę mniej błahe tematy.
Nazwałam ten blog tak, bo to określenie najbardziej pasuje do mojego zewnętrznego wyglądu (pod kątem kolorystyki ubrań, które noszę, zresztą kolory te od zawsze uwielbiam). Zazwyczaj ubieram czarne i szare rzeczy i w mojej szafie znajdują się ubrania właśnie czarne, szare, czarne i czarne :)
Nie noszę sukienek, spódnic, nie cierpię kwiatków, kółek, esów-floresów itp. Nie oznacza to oczywiście, że to mi się u kogoś nie podoba, wręcz przeciwnie. Sama po prostu noszę proste, zazwyczaj jednokolorowe ubrania, oprócz t-shirtów - te uwielbiam z różniastymi nadrukami.
Posiadam ciuchy w sporej ilości, ale niekoniecznie w nich chodzę. Po prostu mam. Trochę bezsensowne, ale podejrzewam, że znajdą się osoby, które postępują podobnie. Potrafię coś kupić, czy wyszperać, a potem schować i nie chodzić.
W sukience byłam ostatnio bodajże w 2007 roku :) na weselu :) Uważam bowiem (mam wręcz obsesję na tym punkcie), że mam sporych rozmiarów łydki. Mój kolega z pracy, który posiada wysportowaną oraz wyrzeźbioną łydkę, ma ją o 2 cm mniejszą ode mnie!!! Mierzyliśmy centymetrem krawieckim :) No więc można JĄ sobie wyobrazić. Albo lepiej nie :)
Dzisiaj standardowo ubrałam czarne spodnie, czarne oficerki (jedyne, które pomieszczą łydki), czarny podkoszulek i szary długi sweter. I było zwyczajnie.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

czegoś początek

Zaczynam pisać tego bloga raczej bez konkretnego powodu. Podobno dużo mówię i być może nie wypowiedziałam dzisiaj wystarczająco dużo słów, więc muszę to gdzieś wyrzucić :)
Ale jest szansa, że PISANIE spowoduje, iż wymyślę coś twórczo-kreatywnego. Albo porwę się na coś szalonego. Bo z natury szalona to raczej nie jestem. Jestem otwarta i tyle :) no może jeszcze mam poczucie humoru :) no i ciekawska (nieładnie);
Uwielbiam ciuchy, ciucholandy, szperanie, grzebanie, kupowanie... (lepiej, żeby nie przeczytał tego mój kochany mąż:))
Mimo tego, że lubię, to wyglądam w tych ciuchach przeciętnie - tak SzaroCzarno.