wtorek, 17 lipca 2012

zielony lakier

Znowu się powtórzę, ale cóż, to prawda: czas zaiwania tak szybko, że wiele spraw umyka, zanika, rośnie, przemija... Nie mam nawet czasu zmyć zielonego lakieru na paznokciach, który do niczego mi nie pasuje.
Moja koleżanka zdążyła zajść w ciążę, urodzić i teraz córa ma już chyba dwa miesiące, a ja nawet nie wiedziałam, że zaszła :) Dzisiaj do mnie zadzwoniła (ta koleżanka) i powiedziała, że jestem koza, bo się nie odzywam, nie dzwonię i nie piszę. Tak, to prawda. Jestem koza, siedzę w domu, najczęściej zaś w swojej prasowalni i na nic nie mam czasu. Albo pracuję, albo prasuję, albo odkurzam, albo jeszcze nie wiadomo co. Jestem zadufaną egoistką, która nie łazi nigdzie na ploty, nie jeździ nad wodę ze znajomymi i nie chodzi wieczorami do pubów, w których grają czilautową muzykę. Najdalej, gdzie się zapuszczam, to galeria Niwa (kupuję tam mleczko Nivea do starzejącej się cery na twarzy) lub miasto Chełmek - w odwiedziny do rodziców. Nie siedzę na fejsie, nie czatuję, nie piszę z nikim na gg.
Koleżanka powiedziała, że piszę na tym blogu ciągle jakieś wywody lub przemyślenia, a nie podaję żadnych nowości, co nowego kupiłam do domu. Hm, bo nic nowego nie mam. Jedynie stary adapter bambino i radio oraz półkę - ale wszystko to czeka na odnowę (renowację), poza tym nie jest nowe. Czasami myślę, że za dwadzieścia lat ktoś nas znajdzie w domu (mnie i Przemka), przysypanych starymi żelazkami, radiami i lampami. I powie: "to była taka spokojna para...". Tymczasem dzisiaj znowu prasuję, mając na paznokciach zielony lakier :)

piątek, 13 lipca 2012

Chyba trochę się odkopałam z tych wszystkich spraw, papierów, załatwień, porządków i bzdur. W końcu zawsze posiadałam umiejętności organizacyjne (no i kierownicze, menedżerskie i w ogóle interpersonalne ;)) Pogoda ostatnio taka, że zanim wyszłam z domu, już byłam spocona i miałam wrażenie, że nawet gacie kleją mi się do tyłka. Czułam się jak nieświeża sałata, która cały dzień leży na straganie. Tu niby puder matujący nakładam i oko maluję, a tu mi się już gęba świeci. Temperatury dosłownie afrykańskie, więc wieczorem chłodziłam się zimnym piwem i wcale nie chciało mi się siedzieć przy komputerze (och, jak ja lubię zimne piwo...ale piwo, a nie te jakieś napoje piwopodobne cytrynowe).
Teraz za to pada deszcz i znowu narzekam, bo nie zdążyłam się opalić i będę chyba musiała zainwestować w krem brązujący. Oj, ciężko mi dogodzić.
A za 2 tygodnie będę już spakowana. Wreszcie jedziemy na jakieś wakacje. To nasz drugi wyjazd, odkąd jesteśmy małżeństwem (i w ogóle odkąd się znamy:)) Nic dalekiego. Żadne wyspy, piaszczyste plaże nad oceanem, czy kambodżańskie dżungle. Żadne loty samolotem, drinki w basenie, czy palmy kokosowe. Nawet nie nasze polskie morze. Jedziemy do małego miasteczka, oddalonego o jakieś 120 km. I jak nie będzie pogody (już sobie wyobrażam), to będziemy grać w karty i pić uzdrowiskowe wody w pijalniach Jana, czy Stefana oraz gawędzić z emerytami, którzy przyjeżdżają tam do sanatorium, a wieczorami chadzają na dancingi.
No nie, może nie będzie tak źle :) Szczawnica górą!