czwartek, 25 sierpnia 2011

Jest to albo mierna reanimacja mojego bloga, albo jego ostatnie tchnienie przed samounicestwieniem...
Jakiś czas temu, przez kilka nocy prześladował mnie sen: jest dzień jakiejś wielkiej ważnej imprezy, na którą mam wyjść za chwil parę, a ja w tłustych włosach na głowie, bez koncepcji, co na siebie włożyć i z długimi, gęstymi włosami na nogach! Bez możliwości ogolenia, bo nie ma czasu... Koszmar! Chcę włożyć sukienkę, ale nie mogę się wcisnąć, a innej nie mogę znaleźć. Latam jak zwariowana. Orkiestra już gra, wszyscy czekają... Zakładam jakieś rajtki, które i tak nie zakrywają sierści na nogach, włosy w kucyk i... budzę się spocona...
Przed weselem scenariusz był bardzo zbliżony :) Oczywiście oprócz tych cholernych włosów na nogach! Bo nogi goliłam prawie codziennie i smarowałam balsamem, ba, nawet udało mi się je lekko zarumienić w solarium:))
Ale z całą resztą nie byłam kompletnie przygotowana do samego piątku, do godziny 17.30, kiedy to zdobyłam piękne fioletowe szpilki i zadecydowałam, że pójdę w pożyczonej od Karoliny szalonej sukience-bombce. Zrobiłam paznokcie, rano w sobotę fryzurę (którą załatwiła mi teściowa) i makijaż u Ali :) Wtedy odetchnęłam z ulgą. Potem już nie oddychałam, bo miałam na sobie gorset z milionem fiszbin.
Wesele udane, jedzenie pyszne, ale bez faceta (własnego) u boku jednak niefajnie...
Ewelina S. mnie na pewno przeklina. Od chyba dwóch lat wybieram się do niej i wybrać nie mogę. Co najmniej jakby mieszkała w Suwałkach. A to tylko kilkanaście kilometrów ode mnie. Wstyd. Ja ciągle nie mam czasu, coś mi wypada, coś mi przeszkadza, albo psuje mi się samochód, albo muszę coś zrobić... A od września będzie jeszcze gorzej, bo Inez idzie do szkoły. Zacznie się rysowanie szlaczków, by utrwalić rękę, czytanie, dodawanie, wklejanie suszonych liści, rysowanie chmur pierzastych i różne takie. Obowiązki, zadania, ćwiczenia...
Trzeba będzie to jakoś zorganizować i przeżyć.
Tak, żeby znaleźć czas dla Eweliny i nie tylko :)

wtorek, 19 lipca 2011

korale koloru koralowego

W sierpniu idziemy na wesele. To znaczy ja idę na jedno, a Przemek na drugie. A potem po pracy przyjedzie za mną, jak będę już mocno rozbawiona i roztańczona, po entym drinku. W związku z tym postanowiłam przymierzyć koralową sukienkę, w której byłam już na weselu, ale w innej rodzinie, więc będzie jak nówka, a w dodatku koralowy kolor jest teraz trendy (w takim kolorze maluję nawet paznokcie:)) I tu nastąpił error. Sukienkę owszem zapięłam, ale mój brzuch jakoś dziwnie odstaje w niej od reszty ciała. Mój Przemek zawsze mi powtarzał, że kupuję niedobre proszki... I co teraz? Zrezygnować z kanapek? Zacząć biegać z Adrianem? Przejść na dietę jak moja teściowa? Czy kupić nową sukienkę?
Może w sierpniu koralowy nie będzie już modny?

poniedziałek, 11 lipca 2011

Pajęczyny na blogu to już mało powiedziane. Tu czuć stęchliznę. Jak w starej szafie na strychu, którego już nikt nie odwiedza, gdzie wiszą nieprzydatne koszule po nielubianej ciotce.
A miało kipieć energią. Sraty-taty.
W zimie narzekałam na długie noce i szybko zapadający zmrok. Że niby nie mam czasu. Że spać się chce. Że zimno i do bani.
A teraz w lecie, jak widać, też czasu nie mogę znaleźć. Ciulata ze mnie blogerka.
A przecież na dworze energetyczne słońce, błękitne, bezchmurne niebo i orzeźwiający zefirek. Wakacje w pełni.
No więc korzystam z lata. Leniuchuję, popijam zimne piwo, jadam kiełbasy i karczki z grilla, a potem najedzona i popita grzebię coś w internecie, jednak nie potrafię już wykrzesać błyskotliwej treści nadającej się na bloga. I tak leci.
Z tym jedzeniem to chyba ostatnio przesadzam. Godzina 21.30, a ja zasiadam do kanapek. Ale nie z rzodkiewką. Uwaga: wędlina, ser żółty lub pleśniowy, pomidor, ogórek, cebula i do tego sos ziołowo-czosnkowy. Jedni liczą kalorie, piszą na kartce, dodają i mnożą, a jak za dużo, to odejmują. Inni dzielą wzrost przez wagę i sprawdzają wyniki w dziwnych tabelach, a ja w najlepsze wciągam nocą kanapki, przejadam żelkami i popijam colą.
Sportów nie uprawiam. Robi się więc niebezpiecznie.

sobota, 11 czerwca 2011

Kontynuując wątek sesji zdjęciowe, muszę dodać rzecz chyba najważniejszą. Otóż nie napisałam, kto w niej pozował... A pozował, pokazując swoją modelową twarz i wyrzeźbione ciało, sam we własnej osobie... Mister Polski 2011! Razem z nim dwie modelki. Generalnie więc "widoki" były przyjemne. Nie omieszkam zaznaczyć, że Krystian (no tak, tak, jestem z nim na Ty!) przyjął ode mnie drożdżówkę z marmoladą, co za kilka lat może mnie uczynić bogatą - wszystko bowiem zostało sfotografowane i zostanie zarchiwizowane! A za jakiś czas... kto wie... :)
Oczywiście nie czułam się źle, bo ja też jestem utytułowana (przez mojego męża) - no jestem jak pamiętacie Miss Chełmka, więc byłam jak równy z równym.
Proszę nie parskać! bo słyszę! No.

środa, 8 czerwca 2011

Zamiatam pajęczyny, wymiatam kurz, poleruję podłoże i startuję na blogu z nową energią :)
Wczoraj był Międzynarodowy Dzień Seksu, więc nie miałam czasu na pisanie... A wcześniej działy się inne, również ważne sprawy. Przede wszystkim: sukcesem zakończyła się sprawa biznesu "marchewkowego"! Czekam na kasiurkę i mogę działać :)
Ponadto, jak każdy zauważył - mamy lato. W jedną z upalnych niedzieli rozłożyłam swe ponętne ciało (koń by się uśmiał) na zaborzańskiej działce i łapałam słońce. Opalałam się w bluzce i w naszyjniku z medalikiem... Przez to mam piękne małe nieopalone kółeczko... No kto to widział, żeby w biżuterii się opalać... No jak burak. Burak buraczany.
Oczywiście w dalszym ciągu stosuję z moim wspaniałym teściem kurację leczniczą (dwa kieliszeczki ze zdrowotną wódeczką). Ostatnio piliśmy miodownika jakiegoś tam, który podobno leczy wątrobę... Do tego na przemian zimne piwo. To poniedziałkowe chyba mi zaszkodziło, bo wczoraj wstałam z popuchniętym gardłem. Nie pomógł nawet zimny lód: rożek maxi.
Dzisiaj dołożyłam do pieca... Otóż uczestniczyłam w sesji zdjęciowej plenerowej (jako statysta lub ekranista), a na koniec wsiadłam na motor i bez kasku prułam przez kilka kilometrów z panem w skórzanym ubraniu (ja miałam błękitne trampeczki...). Przewiało mi uszy, szyi nie dotknę, a w gardle mam migdały giganty... Ala mówiła, że widziała jak z głowy lecą mi ostatki rozumu i śnieg łupieżu. Co do rozumu, nie kumam o co kaman, a co do łupieżu - nie wierzę, bo właśnie dzisiaj rano umyłam głowę NIZORALEM!
Im starsza, tym jestem bardziej nieśmiała i przejazd na motorze załatwił mi Marcin. To ten fotograf, co uwielbia dźwięk migawki, jest szalony i szalone są jego zdjęcia :)

niedziela, 8 maja 2011

muzeum

Otworzę muzeum. Wstęp: 10 zł. Zapewniam pyszną kawę, herbatę lub zimne napoje. I naturalnie przemiłe towarzystwo. Chociaż w muzeum się chyba nie rozmawia... I nie spożywa napojów...
Ale to będzie nowoczesne muzeum (nie wiem, czy to właściwe określenie, biorąc pod uwagę tematykę muzeum:))
No właśnie - tematyka? PRL!!!
Gdzie? No u mnie w domu :)
Dlaczego? Bo nasz dom znowu wypełnił się nowymi - starymi unikatami:
- noga do lampy (o której chyba pisałam, zdobyta przez moją siostrę od dawnej psiapsiuły ze szkoły),
- abażur do tej lampy (zdobyty przeze mnie) - nowy, ale identyczny jak w latach 70-tych, piękny, bo czarny :),
- radio z 1972 roku,
- czerwony telefon "tulipan",
- dwa taborety do kuchni (do remontu),
- zielona lampa (nie wiem jeszcze gdzie zostanie ulokowana),
- lustro, które pamięta Gierka (również zdobyte przez moją siostrę).
Czekamy jeszcze na dwa kinkiety i stolik. A być może zdobędziemy cudowny barek na kółkach.
Pewien znajomy kupił mieszkanie. Poprzedni właściciel zostawił je umeblowane, a nowy właściciel, czyli nasz znajomy, nie czuje naszego stylu, co akurat bardzo mnie cieszy :)
Zresztą mam wrażenie, że mało kto go czuje... Hihihi...

środa, 4 maja 2011

Czy ktoś tu jeszcze zagląda? Wątpliwe, skoro nawet mnie nie było miesiąc... Nie będę się głupio usprawiedliwiać, ani tłumaczyć. Po prostu albo nie miałam czasu, albo, jak go już znalazłam, to nie miałam ochoty znowu siedzieć przed komputerem... Mam nadzieję, że awersja minęła :)
Długi majowy łikend za nami. Ale gdybym nie wiedziała, że jest maj, rzekłabym, że to październik. Zimno, deszczowo i nieprzyjemnie. Plany, że się opalę wzięły znowu w łeb. A to nawet nie były moje plany! To siostra mi się kazała opalać. No ale cóż. Nie było szans. I blada pozostałam.
Film "Smażone zielone pomidory" dotarł i obejrzałam. Płakałam jak bóbr. Polecam, bo warto. Obejrzeć i płakać.

sobota, 9 kwietnia 2011

"Smażone zielone pomidory"

Czasem sobie myślę, że oboje z Przemkiem mamy coś z głową. Tym razem to on bardziej :) Otóż wpadł na pewien pomysł i to była jego inicjatywa. Mogłam się nie zgodzić. Ale nie - cała podekscytowana ścigałam go, żeby pospieszył się z realizacją. I mam. Przedpokój (tą mniejszą część) wytapetowany gazetami z lat 80...
Mogę się założyć, że jak ktoś do nas przyjdzie, to będzie myślał, że właśnie mamy jakiś remont i wyłożyliśmy ochronnie ściany gazetami... Zdziwi się, jak przyjdzie za pół roku, a gazety dalej będą...
No ale cóż. Tacy jesteśmy popieprzeni. Dawno nie pisałam o moich ukochanych starociach. Kolekcja powiększyła się o jeszcze jeden telefon, który jest na brzęczącą korbkę i wisi na ścianie w przedpokoju. Mamy jeszcze nowy (tzn. stary) wieszak z 70 roku. Mało praktyczny, bo ledwo mieści kilka apaszek i 4 kurtki. No ale w tamtych czasach ludzie nie mieli tyle ciuchów. O lampie z gazetnikiem (od Madzi) chyba już pisałam. Stoi w pokoju, który - jak mówi Sebastian - jest prasowalnią, czytelnią, maglem i seconhandem:)
Natomiast stolik na kółkach z allegro idealnie wpasował się w kąt kuchni, a miał być pod telewizor. Kosztował 40 zł i przybył do nas z...Oświęcimia...
To tak dla uaktualnienia, ponieważ daaawnooo nic na temat wizażu nie pisałam. Oczywiście podkreślam, że to nasz styl i wcale się nie zdziwię, jak się komuś nie podoba :)
W ogóle dawno nic nie pisałam, ale mam cholernie mało czasu, żeby na spokojnie opisać wszystkie swoje sprawy i przemyślenia.
Wczoraj skończyłam czytać cudowną książkę. I na nią też nie miałam czasu. Większość przeczytałam, jadąc pociągiem do lub z Krakowa. Bo laptopa, garnków, czy prasowania nie brałam ze sobą...
Polecam bardzo. To "Smażone zielone pomidory". Żałuję, że już ją skończyłam. Tak bardzo, że przed chwilą zamówiłam na allegro film na DVD. Podobno równie genialny, co książka.
Czekam z niecierpliwością :)

czwartek, 24 marca 2011

Wszyscy huczą wokoło o strategicznym planowaniu, o przemyśleniu każdego, choćby najmniejszego przedsięwzięcia, o budowaniu wizji, misji i celów, o tym jak "zjeść żabę" (jest taka książka, czyli w skrócie jak rozwiązać problem i od którego problemu zacząć). Wszyscy mówią: musisz mieć plan. Plan to podstawa.
No więc w piątek zaplanowałam cały rozkład na sobotę. Miało być sympatycznie, miło i spokojnie. Rano wyjazd z Karoliną do sławnego sh w Brzeszczach. Potem miałam kupić tylko szampon i świeży chleb, bo reszta zakupów była zrobiona. Jedno małe pranie, kilka rzeczy do prasowania, przy tym kawka, muzyka. Git.
I co? I było. Ale na odwrót.
Już o pierwszej w nocy obudziła mnie Inezka. Wymioty. I tak z przerwami do rana... Wstałam ledwo o 10.00. Z Brzeszcz oczywiście dupa. Bo jak to pojadę do grzeboka (mówi mój Przemek), jak dziecko wymiotuje... No nie pojadę... (miałabym wyrzuty). Z jednego prania zrobiło się 6!!! Bo pościel Inezki, bo ręczniki, pościel nasza, ubrania, kołdra... Do tego dywan do czyszczenia, telefon do lekarza, jazda do apteki, prasowanie całej sterty, która zdążyła wyschnąć. Żeby było mało, zepsuł się komputer... No więc całe przedpołudnie mój mąż spędził, grzebiąc, przekładając, instalując, uruchamiając go na nowo.
I co mi z tego planowania?
No jak to? A plan awaryjny był? A plan "B" miałaś?
Nie....
No właśnie!
Ja tylko zapamiętałam z dzieciństwa powiedzenie mojego taty: "indyk myślał o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli".

czwartek, 3 marca 2011

Myślałam, że czasy białych skarpetek i mokasynów to już prehistoria. A tu proszę, myliłam się. Wsiadam do busa i pierwsze, co mój sokoli wzrok zauważa (dobrze, że nie wyostrzony węch:)), to noga pana kierowcy ulokowana na pedale gazu, ubrana w białą skarpetę i czarny mokasyn. Widok ostatnio niespotykany, więc tym bardziej zawiesiłam swe czujne oko.
W busie w ogóle można zaobserwować różne oblicza mody, a już na pewno posłuchać niesamowitych historii, tudzież rozmaitych plotek.
Kto decyduje się na ten środek transportu i wybiera się nim w dalszą podróż, myśląc, że będzie super, szybko i wygodnie, musi się przygotować na różne niespodzianki, bo inaczej może się rozczarować. Nie chodzi tylko o fakt, że siedzi się lub stoi w niezbyt wygodnej pozycji i z jednej strony czuć hamburgera, kebaba, czy też rybę wędzoną, a z drugiej wyziew alkoholowy lub ranno-nieświeży, tylko właśnie o to, że jest się narażonym na niechciane rozmowy, brak świętego spokoju, monologi, rozmowy telefoniczne itp. Bo np. usiądzie obok nas dziewczyna, która przez całe półtorej godziny będzie zanudzać (choć w jej mniemaniu jest to nadzwyczaj interesujące) o swoich gastronomicznych przedsięwzięciach i przyszłościowych planach, które w żaden sposób ne wpisują się w moje klimaty. Albo pani, która wczesnym rankiem wybiera się do Krakowa do syna (taki wysnułam wniosek z jej nadzwyczaj głośnej rozmowy telefonicznej) i wiezie mu "świeżego kurczaczka, upieczonego, chrupiącego, do tego kurczaczka bułeczki i po drodze kupi mu 5 kabanosików, bo kurczaczek to przecież za mało". Albo inna pani, która zdąży opowiedzieć przebieg całego weekendu i co powiedziała ta, a co tamta i że tamten to też już wie, bo słyszał i się obraził, bo nie wiedział tego, co powiedziała ta trzecia, a ona myślała, że on to wiedział itd., itd.
Nie da się więc odpłynąć w beztroską otchłań snu o i tkwić tam choćby przez kwadrans, bo pani obok dzwoni do syna, narzeka na długą drogę i opisuje kurczaczka.

usprawiedliwienie

"Proszę usprawiedliwić nieobecność SzaroCzarnej przez ostatnie dni na blogu. Powodem tej nieobecności był pilny wyjazd rodzinny".

niedziela, 20 lutego 2011

karnawałowy bal

Mój mąż znalazł na jednym z lokalnych portali internetowych konkurs, w którym nagrodą było zaproszenie na bal karnawałowy, organizowany w strażnicy w Brzezince :) Nagroda była jedna i w środę późnym wieczorem Przemek otrzymał maila z informacją, że owy konkurs wygrał... Na początku myślałam, że to jakieś kpiny, ale kiedy przeczytałam na wspomnianym portalu oficjalne wyniki konkursu, moje wątpliwości zostały rozwiane. Oczywiście wcześniej nie miałam zielonego pojęcia, że w ogóle wysłał jakieś zgłoszenie i że jest jakiś bal.
Pisałam ostatnio, że romantyczką nie jestem, że za to lubię wyjść do ludzi, ale żeby od razu na bal?
No cóż, miałam przynajmniej pretekst, żeby w czwartek odwiedzić tanią odzież, bo przecież nie mam absolutnie żadnej kreacji!
Jest na szczęście jeden sklep czynny do 19.00, więc udałam się do niego po pracy. I miałam nosa (w moim przypadku nos ma szczególne znaczenie:)) Znalazłam piękną fioletową sukienkę, w moim rozmiarze i świetnie skrojoną. Jak nie na bal, to na inną okazję na pewno się przyda - pomyślałam, bo ochoty, żeby tam iść, nie miałam wcale. Tym bardziej, że znowu mam katar i z oczu płyną mi łzy. Jednak mój Przemek ochotę miał :)
I wczoraj, dosłownie o 17.00, padła ostateczna decyzja: idziemy! Zaczął się cyrk. Najpierw musiałam odprawić Inezkę do babci. A to nie takie proste. Pet shopy, nie jeden, tylko pół siatki, akcesoria, misiek, książka, nie taka, tylko taka, piżama, szczoteczka, ciuchy... Jakby jechała na tygodniowe wczasy. Potem dopiero zajęłam się sobą. Miałam pól godziny... Tragedia. Odprasowałam sukienkę, 3 razy zmieniałam biustonosz, włożyłam czarne rajtki, włosy spięłam byle jak spinką i ... przyjechał kierowca (brat Przemka)... To się dopiero spociłam z nerwów. Mój Przemek oczywiście gotowy, wyperfumowany, pod krawatem, w pełnym rynsztunku, a ja... z rozpiętą sukienką, wykremowaną gębą i z jakimś kukuryku na głowie. Z nosa mi cieknie, z oczu się leje. Miałam 5 minut, żeby nałożyć puder i pomalować rzęsy tuszem, który za chwilę mogłam mieć pod okiem przez cholerny katar (Ala jakby zobaczyła mój makijaż, to by tego widoku chyba nie zniosła...).
Czeski film.
Oczywiście szliśmy sami, bez żadnych znajomych. Miejsce mieliśmy z trzema innymi parami. Wszystkie panie przy stoliku miały fryzury wykonane przez specjalistów w salonie fryzjerskim (wiem, bo mówiły), każda miała wieczorowy makijaż i wymalowane paznokcie. Pozostałe panie również przyszły w specjalnych kreacjach. Moim jedynym atutem był chyba tylko mój wiek... Bowiem średnia wieku to jakieś 45 lat...
Kiedy zaczęła grać orkiestra, parkiet w sekundzie był pełny. W końcu po to się przychodzi na bal, żeby się wyszaleć i potańczyć walczyki, tanga, czy cza-cze, a nie siedzieć przy stole zastawionym śledziem w occie.
Ja, jako jedyna spośród 60 pań, nie przebrałam swoich wysokich kozaków na szpilki. Musiałam szybko to zmienić i włożyć pod stołem odpowiednie obuwie, by następnie wtopić się w tłum tańczących par ze swoim lwem parkietu, który ma wyćwiczony od lat jeden krok :) Jedna pani, jakieś 6o parę lat, wywijała ze swoim panem niczym z Travoltą. Miała na sobie wygodne baleriny i wymiatała, że hej!
My również potańczyliśmy, pogadaliśmy, pośmialiśmy się, bo towarzystwo przy stoliku okazało się całkiem sympatyczne. Zjedliśmy (bo w domu tego nie ma:)) dwa gorące dania i nie czekając już na trzecie (krokiet z barszczem), pojechaliśmy do domu :)
Reasumując: trzeba uważać, w jakich konkursach bierze się udział, bo nagroda może nas zaskoczyć :)

wtorek, 15 lutego 2011

Walentynki

Nigdy nie byłam romantyczna. Czerwone świeczuszki na wannie, dymiące kadzidełka, rozsypane płatki róż w łazience, a w tle nastrojowa muzyka - cały ten zestaw to nie moje klimaty. Zawsze wolałam wyskoczyć do pubu, niż spacerować za rękę po parku i słuchać śpiewu ptaków. Wolałam ognisko, dyskotekę, czy imprezę, niż siedzieć na tak zwanej romantycznej kolacji we dwoje przy świecach i lampce wina (nie chodzi oczywiście o to, że muszę mieć od razu butelkę).
Brak romantycznej duszy w moim ciele nie oznacza, że jestem bez serca lub mam serce, ale zrobione z lodu. Po prostu nie rajcują mnie sztuczne, zaaranżowane wieczory spędzone przy zgaszonym świetle, z zapachowymi świeczkami i czerwoną różą. A serce mam :) I życzę Wam z okazji Walentynek pięknej, prawdziwej miłości.

niedziela, 13 lutego 2011

jak chryzantemy

Na początku tygodnia dostałam smsa, czy przypadkiem nie wyjechałam w góry na narty, bo nie ma nic nowego na blogu. Na drugi dzień (dosłownie) usłyszałam, że na blogu zajeżdża już trupem. Wczoraj szwagier zarzucił mi: "Czorno, a Ty co? Lenia masz? Codziennie sprawdzam bloga i tylko czas marnuję!". Dzisiaj natomiast koleżanka powiedziała mi, że powinnam napisać książkę, bo blog jest naprawdę fajnie pisany. I również dzisiaj dostałam wiadomość od innej dziewuszki, że koniecznie muszę napisać coś o ciuchach retro, bo to moje klimaty, a takie właśnie odzienie weszło podobno do pewnych firmowych sklepów (jak sprawdzę, na pewno opiszę:)). Mój szef z kolei powiedział, że bardzo dobrze jak piszę to, co myślę, a nie to, co inni chcieliby usłyszeć.
Nasuwa się więc refleksja (łał, jaka jestem bystra), że wpisy czyta przynajmniej 6 osób (łał, nie na darmo Pan Ezop wypisywał wzory matematyczne na zielonej tablicy), więc nie wypada mi chyba ich zawieść.
Problem jednak polega na tym, że faktycznie ostatnio mam jakiś deficyt myślowy.
Niech wreszcie przyjdzie ta wiosna. Niech zawieje świeży wiaterek i niech przywieje optymistyczno-pogodne myśli, które pozwolą mi na kreatywną twórczość blogową. Bo choć w czwartek skończyłam 32 lata i mój znajomy, składając mi życzenia, powiedział, że czuje zapach chryzantem, to wierzę, że stać mnie jeszcze na wiele i że mój umysł będzie rozkwitał :)

poniedziałek, 7 lutego 2011

bajka

Za górami, za lasami, za dolinami w wysokiej wieży mieszkała piękna królewna. O jej niezwykłej urodzie wielu słyszało, lecz tylko nieliczni mogli zobaczyć się z nią "face to face" (twarzą w twarz). Królewna miała piękne, długie włosy, długie nogi, długie palce, aksamitną cerę, duże oczy, duże piersi, olśniewający uśmiech i jeszcze parę innych części, które też olśniewały. Niestety Królewna od dawna zamknięta była w wieży i do tej pory nie znalazł się żaden śmiałek, który zdołałby ją uwolnić. Królewna też nie potrafiła znaleźć żadnego sposobu, żeby wydostać się z wieży. Codziennie wstawała o świcie, czesała swe długie blond włosy, śpiewała piosenki, stroiła sukienki. Dbała o swoją urodę, ćwiczyła, by jej ciało nie pokryła pomarańczowa skórka.
Królewna zaprzyjaźniła się z małym ptaszkiem, który odwiedzał ją codziennie i opowiadał, co słychać w Królestwie. Bardzo chciał, żeby Królewna wylazła wreszcie z tej wieży i wyszła za mąż za pięknego Królewicza. Czas przecież leciał, a Królewna robiła się coraz starsza.
Cycki wiotczeją, włosy siwieją, zmarszczek przybywa...
Gdzie do cholery jet ten Królewicz?
A Królewna co? Taka dupa wołowa? Nie wie, jak przejść do innej bajki?

czwartek, 27 stycznia 2011

Pierwsze miejsce w danym rankingu to najwyższa pozycja. Pierwsze miejsce to zaszczyt i wygrana. Pierwsze miejsce to spełnienie marzeń i ambicji. Pierwsze miejsce cieszy, zadowala, pochlebia. Dodaje skrzydeł, przynosi radość, wyciska łzy szczęścia. Pierwsze miejsce motywuje. Pierwsze miejsce zobowiązuje. Od teraz człowiek zawsze chciałby być na pierwszym miejscu. Inna pozycja go nie satysfakcjonuje. Raz zdobyte, jest teraz pożądane. Jest celem, motorem, sensem, wyznacznikiem. Pierwsze miejsce wciąga. Uzależnia.
Pierwsze miejsce zarezerwowane jest dla najlepszych.

Gorzej, jeżeli potem się nie udaje. Popełniamy błąd. Ponosimy porażkę. Czujemy gorycz i żal. Mamy do siebie pretensje. Przegraliśmy.
Ale jeżeli mamy świadomość, gdzie tkwi wina i zależy nam na kolejnym sukcesie - potraktujmy to jak życiową lekcję. To tak, jakby dostać po pysku, otrząsnąć się i oddać. Też w pysk. To tak, jakby ktoś wylał na nas kubeł lodowatej wody. On też powinien zmotywować. Do walki. Do wygrywania. Do odbierania trofeum. Do zajmowania pierwszych miejsc.

sobota, 22 stycznia 2011

"Anioły potrafią znaleźć rozwiązania,
o których nigdy nie pomyślelibyśmy,
że są możliwe".

Diana Cooper


Siedzę i patrzę swym tępym wzrokiem w monitor. Od kilku dni faszeruję się różnymi specyfikami, które za zadanie mają zniwelować wszystkie wirusy odpowiedzialne za mój katar, kaszel i zatoki. Wyniki są jednak mierne. Ulgi nie przynosi też gorąca herbata z cytryną i miodem, którą co chwila parzę i piję litrami. A do lekarza mi nie po drodze. Eh...

piątek, 14 stycznia 2011

Ja tylko na chwilę.
Wpadłam powiedzieć, że żyję i mam się dobrze.
Niedługo znowu tu zajrzę.
Mam nadzieję, że już na dłużej.

sobota, 8 stycznia 2011

Facebook

Pewna znana osoba (dodam, że wielki optymista) od pewnego czasu namawiała mnie do założenia konta na Facebooku. Byłam oporna (bo to straszny pożeracz czasu, a dołożywszy do tego moje zdolności obsługi komputera, to każde klikanie, wstawianie, przenoszenie, czy wklejanie trwa minimum trzy razy dłużej niż powinno), leniwa i niechętna. Bo w sumie po co mi kolejne konto na kolejnym portalu społecznościowym? Znowu będę codziennie sprawdzać, czy ktoś mnie zaprosił, ilu już mam znajomych, czy jest ten, czy jest już tamta, co on napisał, a jakie dał zdjęcie, z kim tam był, jak skomentował to tamten i co na to owamten itd., itd. Długo więc nie byłam użytkownikiem i członkiem Facebooka, zresztą z powodu czego nikt nic nie stracił, ani nie zyskał.

No ale w końcu uległam.
Konto założyłam.
Jestem na fejsie.
I myślę sobie, że nie taki diabeł straszny jak go malują, jeżeli tylko potrafi się z tego "dobra" korzystać w sposób umiejętny, inteligentny i przede wszystkim wyważony czasowo.

czwartek, 6 stycznia 2011

papierowa rocznica

Oł siet! Przedwczoraj minął pierwszy roczek mojego bloga!!!
Już tyle czasu bazgrolę tu i wypisuję różne opowieści dziwnej treści :) Początkowo chciałam założyć blog modowy, wstawiać zdjęcia ciuchów, torebek, butów i innych akcesoriów oraz siebie w najnowszych kreacjach i stylizacjach, ale ostatecznie stwierdziłam (dla dobra ogółu), że będzie zbyt nudno i monotonnie, i że nie będę miała zbyt wiele do pokazania. Racja. I tak sobie teraz pomyślałam, że mi to przydałby się:
- kurs makijażu, krok po kroku- ja przecież maluję na oku kreski czarną kredką, które pewnie nie są już modne od 82 roku... a rzęsy maluję tak: prawą ręką w prawym oku i lewą ręką w lewym oku; innych czynności malunkowych wykonać nie potrafię,
- kurs malowania paznokci - nawet lakierem bezbarwnym,
- kurs chodzenia w szpilkach - dla mnie wyjście w butach na "kaczuszkach" to już koszmar, a co dopiero w takich z kilkucentymetrowym obcasem, wtedy sama chodzę jak kaczka,
- szkolenie pt.: "Co na siebie włożyć, żeby ukryć falujący brzuch, łydki-balerony i inne mankamenty sylwetki?" itp., itd....
Po zaliczeniu owych szkoleń może mogłabym pomyśleć o blogu modowym, ale jeszcze istotne jest przecież, aby kreować swój własny styl, z którym każdy Cię kojarzy i utożsamia, i który jest ciekawy, wyjątkowy, niepowtarzalny, czy też inspirujący dla innych, który Cię charakteryzuje i odzwierciedla, w którym się dobrze czujesz, bo jest po prostu Twój. Wtedy założenie modowego bloga ma sens.
Ja tymczasem, skoro miałam już adres, hasło i pierwszy wpis, postanowiłam to "dzieło" kontynuować i dzielić się swoimi myślami, spostrzeżeniami i osobistymi przeżyciami.
I tak powstała SzaroCzarna :)
Mam nadzieję, że dobrze się mnie czyta i że po przeczytaniu świeżego wpisu, człowiek czuje niedosyt, chce więcej i tęskni, wypatrując kolejnych wpisów.

To powiedziała skromna Aga i wyłączyła laptopa.

sobota, 1 stycznia 2011

Nowy Lepszy Rok

To mój pierwszy wpis w 2011 roku. Nie może więc być byle jaki. Zresztą ja sama oczekuję, że rozpoczynający się Nowy Rok też byle jaki nie będzie. Muszę mu dać przykład. Dzisiejszym wpisem powinnam potwierdzić swój talent blogerski, zaskoczyć w nim świeżym podejściem do licznych tematów, pokazać nowatorską formę tekstu, a całością zachęcić do dalszego czytania i odwiedzania SzaroCzarnej. Wczoraj zresztą zadzwoniła do mnie z życzeniami pewna stała bywalczyni tego bloga i potwierdziła moje przypuszczenia, że ostatnio moja wena jakby wywietrzała i straciła swoje walory (niczym szampan z Biedronki za 4 zł, którego lepiej już dzisiaj nie łykać, jak chce się mieć poprawną przemianę materii). Obiecała mobilizować mnie, ja sama też mam nadzieję, że będę miała chęci i niekończące się tematy do opisywania, analizowania, relacjonowania, krytykowania, czy chwalenia. Po prostu muszę mieć o czym pisać i muszę mieć moc twórczą.
Z reguły na koniec roku robi się podsumowania mijających dni i składa się postanowienia na nadchodzący czas. Jakbym miała streszczać 2010 rok, to zajęłoby mi to chwilę: był do dupy. Żadnych wczasów na Costa del Sol, wakacji w Bułgarii , czy choćby w Chałupach, żadnego bmw, porsche, czy nawet matiza, żadnego garażu, kostki brukowej, ogrodzenia, akcji, obligacji, żadnych remontów, inwestycji, żadnych sprzętów full HD, iMaców, iPhonów, czy iPodów. Za to szalenie wysoki kurs franka szwajcarskiego, pożegnanie z zieloną skodą, status bezrobotnego, długi, zobowiązania i marne perspektywy.
Ale to wszystko sfera materialna. Mniej istotna. To da się przeżyć. To można jakoś zmienić. Na to ma się jakiśkolwiek wpływ. Wszystkie niepowodzenia trzeba potraktować jako motywację do dalszego działania.
Jeżeli zaś chodzi o sferę niematerialną, to rok 2010 zaliczam też raczej do średnio lub mało udanych. Owszem, nie spotkała mnie żadna tragedia, ale wydarzyły się rzeczy, które zmieniły moje poglądy, miały miejsce wydarzenia, które pokazały, kto tak naprawdę dobrze nam życzy (a kto niekoniecznie), były choroby, incydenty zdrowotne, łzy. Skumulowało się wiele spraw.
Na szczęście mamy to za sobą. Wierzę, że po złym przychodzi dobre :) Musi przyjść.
Na koniec chcę złożyć życzenia noworoczne :) Abyśmy realizowali plany i zamierzenia, abyśmy nie rezygnowali z marzeń i aby te marzenia nam się spełniały, abyśmy żyli w zdrowiu i szczęściu, abyśmy otaczali się cudownymi ludźmi, aby każdy dzień przynosił radość i spełnienie :)