niedziela, 31 października 2010

Wczoraj byliśmy u świeżo upieczonych małżonków: Elwiry i Pawła na parapetówie. Mój drugi szwagier (ten od bułgarskiej opalenizny, po której ślad już dawno zaginął) zapytał mnie, gdzie mam swoje czarne legginsy. Jest więc z moim blogiem na bieżąco.
Na znanym wszystkim, którzy się edukowali, portalu społecznościowym, moja koleżanka ze studiów napisała mi, że przynajmniej dzięki moim wpisom dowie się, co u mnie słychać, bo inaczej nic by nie wiedziała. Zaszyłam się na wsi i nawet nie dzwonię. Na gg też mnie nie ma, więc nie można ze mną poplotkować (to prawda, na gadu nie siedzę, bo nie mam swojego laptopa; podczas wrześniowej burzy laptop wysiadł - piorun, zwarcie, dymy i podobno nie da się go reaktywować). Ewela też więc czyta mojego bloga.
Jest jeszcze kilka (przynajmniej kilka!) osób, które go śledzą. Wiem, bo mi mówią. Wiem, bo mi piszą maile.
Ja się więc pytam, dlaczego nikt nie komentuje moich wpisów?? Dlaczego nikt mnie nie chwali, nie krytykuje?? Ja się "zapytowywuję": Dlaczego?
I cierpliwie czekam :)

piątek, 29 października 2010

sławna aga

Będę sławna. Nieważne, czy za sprawą stoiska z marchewką, czy za sprawą ciucholandów, czy dzięki galerii z "klimatem", herbatą i antykami. Po prostu: będę sławna. Tak powiedziała Ala G. I podarowała mi czarne legginsy.
Skoro ja ciągle narzekam na swoje grube łydki, to będę (lub już jestem) tak przez wszystkich odbierana. A kiedy będę już sławna (a będę), to wszyscy się o nich dowiedzą. Aha, to TA Aga z TYMI grubymi łydkami. To TA, od TYCH baleronów.
Mam to zmienić. Nie gadać już tyle. I chodzić w sukienkach, i chodzić w spódnicach, i chodzić w legginsach.
Ali wysłuchałam. Legginsy odebrałam. I z jednym się zgadzam (bo ja z natury ugodowa jestem:)) - będę sławna!

poniedziałek, 25 października 2010

7 lat razem

Nie mogę dzisiaj nic nie napisać, bo dzień dzisiejszy jest dla mnie szczególny. Mija właśnie siódma rocznica mojego ślubu z Przemkiem :) Moja szwagierka zawsze powtarza na imprezach rodzinnych, że uwielbia nas razem jako małżeństwo. To naprawdę wielki komplement. Myślę, że faktycznie jesteśmy zgrani. Dwa otwarte, żywiołowe, towarzyskie, uparte, wymagające, z poczuciem humoru, zbierające rupiecie i z prawem jazdy kat. B, kochające się nawzajem Wodniki :)
Ja, kiedy się złoszczę na Przemka, mówię mu (oczywiście chcąc mu dogryźć na całego): "Jaki Ty jesteś brzydki!". On, wyluzowany, roześmiany, odpowiada mi na to: " Znalazła się... Miss Chełmka...". Tym sposobem cała złość mi przechodzi. Jak mogłam za niego nie wyjść?

wtorek, 19 października 2010

Pigułka

Ostatnio napisałam, że mogłabym sprzedawać ciuchy, wcześniej pieprzyłam coś o marchewkach, a na początku była jakaś galeryjka. A jeszcze ponadto, to przecież coś zawodowo robię. Istny jarmark. Można się pogubić.
Postanowiłam więc uporządkować te wszystkie profesje i podać wiadomości o nich w tzw. pigułce. Choć nie wiem, czy w moim wydaniu jest to w ogóle możliwe, bo przecież moje opowieści są, według większości moich znajomych (szczególnie płci męskiej), jak telenowele wenezuelskie.
Odcinek 675:
- Eduardo!
- Margarita!
- Och, Eduardo!
- Nic nie mów Margarito!
- Ależ Eduardo?
- Pozwól mi moja najdroższa...
- Ale...
- Proszę...
- Eduardo! Przecież nie może nas zobaczyć Juan Carlos Lopez de Rodriquez!
- Nie bój się najdroższa, pilnuje nas Julio Miquel Hernadez Mendoza!
I tak dalej, itd. A do pocałunku, który jest sednem wszystkiego, dochodzi w odcinku 679 :)

Ale spróbuję. Przechodzę do rzeczy. Oto pigułka :)

1. W szkole podstawowej jako mała, pulchna dziewczynka marzyłam, żeby zostać panią nauczycielką lub panią profesor matematyki. Ten przedmiot zawsze był moją mocną stroną. Wyobrażałam więc sobie, że będę nauczać mnożenia, dzielenia, prawdopodobieństwa, pochodnych i wielu innych matematycznych działań i funkcji.
Marzenie to jednak z czasem umarło. Na pewno umarło, bo już nigdy więcej nie chciałam być żadną nauczycielką, niczego tłumaczyć i nikogo kształcić.

2. Kończąc edukację w szkole podstawowej, miałam już inny, bardzo klarowny obraz swojej zawodowej przyszłości. Otóż widziałam siebie jako... sprzedawczynię w sklepie mięsnym :) Moja postura, krótkie paznokcie i umysł matematyczny (wiecie: 4 kiełbasy, 2 salcesony, 30 dag krakowskiej, 2 porcje rosołowe, kilo żołądków...) idealnie mi pasowały. Biały fartuch umazany na czerwono, długopis za uchem i tasak w ręku.

3. Aby nie zmarnować szansy bycia znaną w całym mieście rzeźniczką z mięsnego (kto wie, może z czasem firmowego) sklepu "AGA", wybrałam się do liceum ekonomicznego.
Tu jednak moja wizja znowu została zmącona. Zaczęły wyłazić jakieś ukryte ambicje, pojawił się bardziej dojrzały punkt widzenia, myślenia, miałam nowe pragnienia, nowe marzenia. Pomału wyłaniał się obraz świetlanej kariery: wysokie stanowisko w wielkiej korporacji (sekretarka, księgowa, kadrowa, manager, zastępca, dyrektor, pani prezes...).
Bardzo lubiłam te wszystkie ekonomie, ekonomiki, finanse, rachunkowość...

Ale nie wiedzieć dlaczego, ciągnęło mnie również w stronę literatury, poezji, rymów, fraszek... Niby ścisły umysł, a jednak takie zainteresowania... Niezobowiązująco i bez przymusu, zrobiłyśmy z kilkoma dziewczynami jakieś przedstawienia, skecze i spektakle. Po jednym z nich podszedł do mnie pan dyrektor szkoły i stwierdził, że ja się chyba pomyliłam z tą ekonomią. Minęłam z powołaniem... No masz babo placek!
Myślisz, że wszystko jest poukładane w twojej główce, że wszystko zaplanowane, a tu pyk! i cały plan zburzony. To był właśnie czas, kiedy przesiadywałyśmy w galeryjce oświęcimskiej. To był TEN czas, kiedy snułyśmy z Kachą plany o naszej galerii, pełnej staroci, antyków... To był czas, kiedy widziałam siebie na deskach teatru... (najczęściej jako złą wiedźmę, macochę, czarownicę, baba jagę)...

4. Oczywiście nie mogłam nic zrobić, wycofać się. Byłam już na końcu trzeciej klasy. Za rok matura i wybór. Poważny wybór: co dalej?
Maturę z polskiego i z wciąż kochanej przeze mnie matematyki zdałam pięknie na dwie piątki. Po maturze miałam więc dylemat. Rozum pchał mnie na studia ekonomiczne, a serce w stronę aktorstwa i teatru.
Kierując się trzeźwym patrzeniem na ówczesny świat, wybrałam ekonomię. W dodatku przytrafiło mi się coś, co w 100 procentach potwierdziło słuszność mojej decyzji. Otóż idąc z Akademii Ekonomicznej w Katowicach (byłyśmy tam po papiery), wpadła mi w ręce ulotka. Ktoś na chodniku po prostu mi ją wcisnął do ręki. Myślałam, że to reklama jakiejś restauracji chińskiej, czy nowego sklepu, ale nie. To była reklama eksternistycznej szkoły aktorskiej! Oczywiście jednym tchem przeczytałam wszystko i... już nigdy więcej na poważnie nie traktowałam swoich wymysłów o aktorstwie. Dlaczego? Otóż na egzamin należało przygotować recytację prozy takiej i takiej, poezji siakiej i owakiej, zaśpiewać coś tam i ... zatańczyć w OBCISŁYM STROJU BALETOWYM ORAZ BALETKACH! Oczywiście dla mnie porażka.

5. Skończyłam administrację publiczną, potem ekonomię. Będąc na studiach, zaczęłam pracować i pracy nigdy nie zmieniłam.
Mając już swoje pieniądze, mogłam sobie pozwolić na kupno jakiegoś ciucha. I to kupowanie wlazło mi w krew. I wyleźć nie chce (obieg zamknięty:)) Ciuchów mam niezliczoną ilość i chyba jestem kopnięta. Na pewno jestem (oczywiście tylko pod tym względem). Stąd pomysł, że mogłabym sprzedawać ubrania, bo na to wydaję najwięcej pieniędzy. "Kupciuszek" :)

6. A marchewki? Na nie przyjdzie odpowiednia pora. Teraz jest za zimno :)

niedziela, 17 października 2010

Przeczytałam dzisiaj w gazecie "Twój Styl" takie zdanie: "Amerykanie mówią, że każdy powinien wykonywać zawód związany z tym, na co wydaje najwięcej pieniędzy". Hm... Myślę, że w bardzo wielu przypadkach to święta prawda. Ale jeżeli tak, to ja powinnam sprzedawać w jakimś butiku, sklepiku, second handzie, być dziennikarką modową, projektantem albo mieć własny sklep z ciuchami (nowymi, ekskluzywnymi lub na wagę, czy vintage). Chyba to ostatnie zajęcie byłoby dla mnie najodpowiedniejsze. Ale wtedy, według mojego męża, na pewno bylibyśmy bez grosza, za to z pękającymi w szwach, szafami.
Świat ciucholandów, szperaczy, secondhandów i lumpeksów jest mi bardzo bliski. Niespecjalnie się z tym ukrywam, bo to według mnie żaden wstyd. Wiele kobiet uwielbia buszować po takich sklepach, aby znaleźć oryginalne i jedyne w swoim rodzaju ubrania i dodatki. Pamiętam jak w liceum większość moich koleżanek chodziła w firmowych dżinsowych koszulach czy bluzach "tutifrutti". Ja natomiast kombinowałam na różne sposoby, odwiedzając odległe nawet szperacze (wyprawa czerwonym autobusem w sobotę...), żeby wyłowić jakąś perełkę i za nieduże pieniądze być właścicielką "nowej" bluzki. Dżinsową koszulę też w końcu miałam. Dostałam ją na 18-ste urodziny - złożyło się na nią 6 koleżanek! Tania nie była :)
Po latach, na spotkaniu klasowym, usłyszałam od dziewczyn, że one mi zazdrościły tego indywidualnego stylu i nawet tych rozciągniętych swetrów, czy skórzanych marynarek, ale jakże niepowtarzalnych i jedynych.
Teraz też mam swoje ulubione rzeczy (ciągle wyglądam tak samo, więc można stwierdzić, że to MÓJ styl) i niezmiennie od dłuższego czasu nakładam na siebie tylko czarne, szare, granatowe i fioletowe rzeczy (zresztą o tym pisałam już na początku, miał to być blog modowy, ale z tej racji, że byłby na pewno nudzący, stał się blogiem hm... życiowym?). Będąc więc ostatnio w naszej oświęcimskiej galerii na Niwie (wyskoczymy tak czasem z Inezką, połazić, pooglądać), postanowiłam przymierzyć szare, dzianinowe legginsy (które zresztą widziałam w czarnej wersji na nogach Alicji) i znowu potwierdziłam swoją tezę: mam łydki jak okrągłe balerony. Biedna pani sprzedawczyni, widząc mnie w tych obciślokach, nie wiedziała jak ten widok skomentować (poprosiłam ją bowiem o radę, no bo kogo?). Zmieszała się trochę, coś tam wybełkotała, że nie jest najgorzej i uciekła za ladę. Bo niestety, szału ni ma...

piątek, 15 października 2010

fura, komóra i zimny łokieć

Zadzwoniła dzisiaj do mnie moja mama (to żadna nowość, bo mama dzwoni do mnie codziennie:)) i po wszystkich standardowych pytaniach: jak mała? co w przedszkolu? a co u Przemka? jadłaś obiad? itd., itp. powiedziała mi, co dudnili w wiadomościach ("bo Ty Agusiu pewnie nie oglądasz wiadomości..."). Otóż podobno jakaś pani rozmawiała przez telefon komórkowy, który miała podłączony do ładowarki. Było jakieś spięcie i została porażona prądem, przeleżała nieprzytomna ponad 4 dni... Powiem szczerze, że trochę mnie ta wiadomość zmroziła, wziąwszy pod uwagę, że ja ładuję telefon codziennie i codziennie gadam przez niego "na kablu" I to naprawdę sporo... Wiadomo, że nie wszędzie są spięcia, ale muszę być ostrożna... I Wy też bądźcie!

czwartek, 14 października 2010

szaroczarny esej o niczym

Moja najukochańsza przyjaciółka Ania zarzuciła mi dzisiaj, że JA - za rzadko zaglądam na swojego bloga, a ONA - zagląda na niego codziennie! Z kolei moja ulubiona twórczyni makijażu stwierdziła kiedyś, że jest nienasycona moim pisaniem, a ostatnio dodała, że muszę coś z tym zrobić! Mój ulubiony kolega (podobno najprzystojniejszy w całym powiecie oświęcimskim:)) stwierdził, że nawet go ten blog wciąga (szczególnie, gdy piszę np. o cyckach).
Myślę więc sobie, że gdybym ich wszystkich posłuchała i pisała tu codziennie, to albo powstałby "szaroczarny esej o niczym", albo wszyscy czytający mieliby mnie dość w realu. Hm...

środa, 13 października 2010

Kiedyś wymyśliłam sobie w głowie, że jedną ścianę w kuchni chcę mieć wyłożoną białą cegłą. Mój mąż (który twierdzi, że co sobie ubzduram, to mam; ale to oczywiście nieprawda) wyłożył mi TĄ ścianę TĄ białą cegłą :) Teraz on (który jak sobie coś upieprzy w głowie, to ma to zrobione; i to jest prawda) ubzdurał sobie, że wyłoży jeszcze jedną ścianę, ponieważ zostało tej cegły ze dwa pudełka. W poniedziałek wyłożył może 1/3 ściany i ... cegły brakło. Niestety cegła "wanilia retro" jest na zamówienie. Więc czekamy. I mieszkamy w nieporządku.
Mam zdjęte żaluzje z okna (sąsiedzi mogą zobaczyć, co jem na śniadanie i ile łyżeczek Przemek słodzi herbatę) i wszędzie pył i kurz, który ścieram, i bajzel, którego nienawidzę.
Jestem osobą, która nie cierpi bałaganu i bardzo nie lubi niedokończonych spraw. Tyczy się to również relacji międzyludzkich - nigdy nie lubiłam niedomówień, czy niewyjaśnionych sytuacji. Czasem bywam upierdliwa, drążąc jakiś temat lub wałkując w kółko to samo.
Nie robię więc teraz generalnego sprzątania, bo jak dojdą te pudełka z tą waniliową cegłą, to dopiero będzie burdel i kurzem pokryje się wszystko w domu.

niedziela, 10 października 2010

10.10.2010

Dzisiaj w Stanach ślub wzięło ponad 300 tyś. par. Mam nadzieję, że nie pobrali się tylko z powodu wyjątkowej daty... Zresztą, co mi do tego. My z Przemkiem niedługo będziemy obchodzić 7 rocznicę ślubu (podobno jak się przeżyje razem 7 lat, to już żaden kryzys nie grozi:))
Pogoda dzisiaj wyśmienita. Byliśmy z moimi rodzicami w Limanowej i okolicach. Miejsce wspaniałe, czyste powietrze, spokój, cisza... Jak byłam mała, co roku spędzałam tam wakacje. Potem w wypracowaniu na języku polskim dzieci opisywały wakacje zagranicą, spędzone na obozach, nad morzem, a ja w kółko to samo (oczywiście ubarwiałam opisy, bo wtedy nie chciałam się przyznać, że np. deptałam siano w stodole...). Człowiek docenia pewne rzeczy dopiero po czasie. Albo kiedy ich zabraknie, albo kiedy zmądrzeje. Teraz wiele bym oddała, żeby spędzić takie beztroskie wakacje: wylegiwać się na kocu pod drzewem, zajadając ostrężyny z cukrem, czy siedzieć na studni, słuchając świerszczy... Ach, to były czasy... Mleko prosto od krowy, maliny prosto z krzaka, jagody z lasu, woda ze studni... Piękne wspomnienia. Dobrze, że są :)

wtorek, 5 października 2010

I już październik. Mam wrażenie, że czas biegnie szybciej niż kiedyś. Może to tak się dzieje po trzydziestce? :) A może to bierze się stąd, że wiecznie coś trzeba zrobić, załatwić, zadzwonić, ułożyć, przełożyć, że brakuje czasu na dłuższy oddech, na książkę, na ciepłe kakao... Na wino, na kino, rozmowę...
Ale przed nami zima (fe! najmniej lubiana przeze mnie pora roku) i długie wieczory w domowych pieleszach. Jest szansa, że czas trochę zwolni i wypiję kakao przy dobrej pozycji...książkowej :)

Bo tak na marginesie - to, że nie należę do fanatyków sportów zimowych (letnich zresztą też) i że śmigać na nartach, czy gibać się na łyżwach nie będę - każdy, kto zdążył mnie trochę poznać, już wie. A to jak na wf-ie w podstawówce wlazłam pod ławkę (bo nam się Pani kazała czołgać i przełazić pod ławkami) i utknęłam w niej na dobre (zahaczając cyckami, brzuchem lub pupą... wszystko było sporych rozmiarów...), to też już pewnie każdy słyszał. No właśnie.