czwartek, 24 marca 2011

Wszyscy huczą wokoło o strategicznym planowaniu, o przemyśleniu każdego, choćby najmniejszego przedsięwzięcia, o budowaniu wizji, misji i celów, o tym jak "zjeść żabę" (jest taka książka, czyli w skrócie jak rozwiązać problem i od którego problemu zacząć). Wszyscy mówią: musisz mieć plan. Plan to podstawa.
No więc w piątek zaplanowałam cały rozkład na sobotę. Miało być sympatycznie, miło i spokojnie. Rano wyjazd z Karoliną do sławnego sh w Brzeszczach. Potem miałam kupić tylko szampon i świeży chleb, bo reszta zakupów była zrobiona. Jedno małe pranie, kilka rzeczy do prasowania, przy tym kawka, muzyka. Git.
I co? I było. Ale na odwrót.
Już o pierwszej w nocy obudziła mnie Inezka. Wymioty. I tak z przerwami do rana... Wstałam ledwo o 10.00. Z Brzeszcz oczywiście dupa. Bo jak to pojadę do grzeboka (mówi mój Przemek), jak dziecko wymiotuje... No nie pojadę... (miałabym wyrzuty). Z jednego prania zrobiło się 6!!! Bo pościel Inezki, bo ręczniki, pościel nasza, ubrania, kołdra... Do tego dywan do czyszczenia, telefon do lekarza, jazda do apteki, prasowanie całej sterty, która zdążyła wyschnąć. Żeby było mało, zepsuł się komputer... No więc całe przedpołudnie mój mąż spędził, grzebiąc, przekładając, instalując, uruchamiając go na nowo.
I co mi z tego planowania?
No jak to? A plan awaryjny był? A plan "B" miałaś?
Nie....
No właśnie!
Ja tylko zapamiętałam z dzieciństwa powiedzenie mojego taty: "indyk myślał o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz