poniedziałek, 11 lipca 2011

Pajęczyny na blogu to już mało powiedziane. Tu czuć stęchliznę. Jak w starej szafie na strychu, którego już nikt nie odwiedza, gdzie wiszą nieprzydatne koszule po nielubianej ciotce.
A miało kipieć energią. Sraty-taty.
W zimie narzekałam na długie noce i szybko zapadający zmrok. Że niby nie mam czasu. Że spać się chce. Że zimno i do bani.
A teraz w lecie, jak widać, też czasu nie mogę znaleźć. Ciulata ze mnie blogerka.
A przecież na dworze energetyczne słońce, błękitne, bezchmurne niebo i orzeźwiający zefirek. Wakacje w pełni.
No więc korzystam z lata. Leniuchuję, popijam zimne piwo, jadam kiełbasy i karczki z grilla, a potem najedzona i popita grzebię coś w internecie, jednak nie potrafię już wykrzesać błyskotliwej treści nadającej się na bloga. I tak leci.
Z tym jedzeniem to chyba ostatnio przesadzam. Godzina 21.30, a ja zasiadam do kanapek. Ale nie z rzodkiewką. Uwaga: wędlina, ser żółty lub pleśniowy, pomidor, ogórek, cebula i do tego sos ziołowo-czosnkowy. Jedni liczą kalorie, piszą na kartce, dodają i mnożą, a jak za dużo, to odejmują. Inni dzielą wzrost przez wagę i sprawdzają wyniki w dziwnych tabelach, a ja w najlepsze wciągam nocą kanapki, przejadam żelkami i popijam colą.
Sportów nie uprawiam. Robi się więc niebezpiecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz