piątek, 13 lipca 2012

Chyba trochę się odkopałam z tych wszystkich spraw, papierów, załatwień, porządków i bzdur. W końcu zawsze posiadałam umiejętności organizacyjne (no i kierownicze, menedżerskie i w ogóle interpersonalne ;)) Pogoda ostatnio taka, że zanim wyszłam z domu, już byłam spocona i miałam wrażenie, że nawet gacie kleją mi się do tyłka. Czułam się jak nieświeża sałata, która cały dzień leży na straganie. Tu niby puder matujący nakładam i oko maluję, a tu mi się już gęba świeci. Temperatury dosłownie afrykańskie, więc wieczorem chłodziłam się zimnym piwem i wcale nie chciało mi się siedzieć przy komputerze (och, jak ja lubię zimne piwo...ale piwo, a nie te jakieś napoje piwopodobne cytrynowe).
Teraz za to pada deszcz i znowu narzekam, bo nie zdążyłam się opalić i będę chyba musiała zainwestować w krem brązujący. Oj, ciężko mi dogodzić.
A za 2 tygodnie będę już spakowana. Wreszcie jedziemy na jakieś wakacje. To nasz drugi wyjazd, odkąd jesteśmy małżeństwem (i w ogóle odkąd się znamy:)) Nic dalekiego. Żadne wyspy, piaszczyste plaże nad oceanem, czy kambodżańskie dżungle. Żadne loty samolotem, drinki w basenie, czy palmy kokosowe. Nawet nie nasze polskie morze. Jedziemy do małego miasteczka, oddalonego o jakieś 120 km. I jak nie będzie pogody (już sobie wyobrażam), to będziemy grać w karty i pić uzdrowiskowe wody w pijalniach Jana, czy Stefana oraz gawędzić z emerytami, którzy przyjeżdżają tam do sanatorium, a wieczorami chadzają na dancingi.
No nie, może nie będzie tak źle :) Szczawnica górą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz